Jaani Peuhu – Tear Catcher

2015, płyty Autor: Danny Neroese lut 07, 2015 1 komentarz

Są pewne kraje w Europie, do których nie pałam jakąś wielką sympatią. Na przykład Niemcy, ale to nie przez wzgląd na kwestie historyczne, lecz prędzej urodę (a raczej jej brak) ich kobiet oraz ten język, ten przepiękny i cudowny język, którym można by wiercić w betonie. Są kraje, do których nic nie mam i za bardzo mnie nie obchodzą – ich egzystencja trwa sobie gdzieś z boku i za bardzo nie interesuję się ich losami. Są również krainy, do których pałam wręcz uwielbieniem. Jest ich najmniej na całej liście, zaś na samym jej szczycie znajduje się Finlandia. I tak się fajnie złożyło, że bohater dzisiejszego tekstu pochodzi właśnie z owej zimnej i mrocznej krainy.

To chyba jakaś przypadłość wokalistów rockowych pochodzących z fińskich krain, gdyż jakiś czas temu Lauri Ylönen z The Rasmus obrał kierunek podobny do dzisiejszego twórcy. Jaani Peuhu, bo o nim mowa, na co dzień jest wokalistą w electro rockowym zespole o nazwie Iconcrash. Jednak z czasem doszedł do wniosku, że ciekawie by było zacząć karierę solową na boku, tworząc coś podobnego, a jednocześnie innego. Jak pomyślał, tak też i zrobił. O swym albumie mówił już w 2012 roku. Efektem tego było wydanie dwóch singli w następnych latach, które miały dać możliwość skosztowania tego, czym chciał nas uraczyć w swej wizji. I w końcu 23 stycznia tego roku czekania nadszedł kres, gdyż ,,Tear Catcher” ujrzał światło dzienne.

Sama okładka jest utrzymana w zimnych acz przyjemnych kolorach, zaś na słuchacza spoziera głowa, której inspiracji należy chyba szukać w najnowszych teledyskach Dimmu Borgir. Lecz nie o okładkę tu chodzi, a o to, czego jest symbolem, czyli o muzykę. Według profilu na twarzoksiędze, twórczość tę można zaklasyfikować jako dark wave połączone z electro i synthpopem. O ile to drugie i trzecie pasuje, z tym pierwszym bym szczerze polemizował. I to nawet nie dlatego, że jakoś za bardzo nie słucham dark wave’u, lecz ogólne obeznanie pozwala mi stwierdzić, iż nie jest odpowiednio ,,dark”, aby takie określenie pasowało.

Za to mógłbym śmiało stwierdzić, iż najbliższy -wave, który można by przypisać twórczości Fina, to synthwave, ale w tej kwestii należy zapytać eksperta (czyt. Raya) (też dość odległe skojarzenie – dop. rajmund). Nie znaczy to jednak, iż album na tym traci, a wręcz przeciwnie. Pierwsze, co rzuca się w uszy, to ten senny, trochę jakby chłodny klimat. Słuchając otwierającego album ,,Lifelines”, czułem się, jakbym wkraczał do lodowo-szklanego pałacu, który urzeka swym sterylnym pięknem i nieskazitelnością. Inne utwory są oczywiście utrzymane w podobnej, eterycznej konwencji.

Nie jest to więc muzyka agresywna czy mocna – to raczej spokojne i delikatne utwory, które mimo lekko tanecznego zabarwienia są całkiem przyjemne i miłe dla ucha. Zadziwiająco dobrze pasuje do zimnej i zaśnieżonej zimowej nocy. Jeżeli chodzi o produkcję – jest świetna. Na każdym kroku czuć, iż poświęcono jej odpowiednią uwagę i dopieszczono każdy najmniejszy element ,,Tear Catcher”. Ogólnie kawałki są oparte na elektronicznych brzmieniach i syntetycznych dźwiękach, którymi zajmował się Jaani. Nie mam tutaj za dużo do zarzucenia – chłopak się postarał, chociaż poziom skomplikowania i wielowarstwowości utworów można by podać w wątpliwość, jednakże nie jestem tym jakoś specjalnie zawiedziony, gdyż nie o to tutaj chodzi.

Leniwe i senne pady przeplatają się ze stylizowaną na lata 80. perkusją, zaś tu i ówdzie pojawia się gitara czy też elementy partii smyczkowych. Teraz wokal… Hmm… Tutaj powiem szczerze miałem lekki problem. Z ogółu jestem przyzwyczajony do innego rodzaju głosu i w pewnych momentach Jaani brzmi trochę za bardzo… kobieco? Ale na szczęście te momenty nie są zbyt częste. Pochwalić za to muszę to, jak bardzo jego efekt pracy strun głosowych pasuje do dźwięku albumu – można by rzec, iż to jego głos nadawał całą jego koncepcję. A, i byłbym zapomniał – utwór ,,Maybe God Is Asleep” momentami przypomina mi ,,Justify” dość popularnego, również fińskiego The Rasmus, ale może to tylko moje wrażenie.

Jak na solowy debiut, ,,Tear Catcher” udał się całkiem nieźle. Słucha się go bardzo miło i katuję go (z krótkimi przerwami) od kilku dni. Można mu zarzucić co prawda kilka rzeczy – lecz bardzo niewielkich i nie wpływających za bardzo na odbiór nagrania. Nie jest to twórczość wymagająca jakiegoś niesamowitego skupienia tudzież przemyślenia – to coś idealnego do słuchania sobie, ot tak, dla miłej odmiany. Może pora w takim razie zabrać się za Iconcrash?

Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Postaw mi kawę na buycoffee.to
Autor

Danny Neroese

Nie przepada za mówieniem o sobie. Ekscentryk i samotnik. Ceni swój wyjątkowy gust muzyczny.

1 komentarz

  1. Faktycznie – wcześniej tego nie słyszałem. Bardzo fajna płyta, dzięki!

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *