Infernal – From Paris to Berlin

00s, płyty Autor: Catrick Bateman lis 15, 2014 1 komentarz

„From Paris to Berlin” jest trzecim albumem duńskiego zespołu Infernal. Został wydany w 2005 roku. Jest to doskonały przykład tego, że pop nie musi być jedynie miałką rozrywką dla mas, lecz może reprezentować bardziej ambitne podejście do tematu. Nie jest to naturalnie nowość w historii muzyki rozrywkowej, praktykował to chociażby Peter Gabriel już w latach 80., ale potem przyszły lata 90., pojawiła się Britney Spears i, co wielce zasmucające, muzyka pop obniżyła swoje loty. Na szczęście było to ściśle związane z fin de siecle oraz jakże charakterystyczną dla takich okresów w historii ludycznością. Na szczęście w latach 2000. renoma popu zaczęła się powoli odradzać. I właśnie na fali tego renesansu wypłynął zespół Infernal. Jest to duet (Lina Rafn oraz Paw Lagermann), który karierę zaczynał od organizowania wieczorów tematycznych w knajpach. Szło im nieźle i w pewnym momencie działalność eventowa przeobraziła się w muzyczną. Najbardziej przebili się właśnie swoim trzecim wydawnictwem, a w szczególności tytułowym utworem.

„From Paris to Berlin” jest płytą nawet nie popową, a wręcz popowo-dance’ową. Poprzeczka zrobienia czegoś autentycznie ciekawego przy takim doborze gatunkowym postawiona była wysoko, jako że z racji na niską barierę wejścia w tych rejonach można niestety znaleźć znacznie więcej śmiecia niż ma to miejsce na przykład w jazzie czy industrialu. Listę piosenek otwiera* „I Won’t Be Crying”, w którym zespół nie boi się sięgnąć po sample z większych od siebie, czyli w tym przypadku Depeche Mode i „Dr. Strangelove”. Motyw bardzo sprytnie splata się z tekstem i kompozycją Infernal do tego stopnia, że osoba nie znająca źródła nie będzie w stanie wskazać obecności jakichkolwiek zapożyczeń. Jest to zresztą subtelna zapowiedź lat 80., które będą w różnej postaci wracały na płycie. Co godne podkreślenia, w ślad za wpadającą w ucho muzyką idzie również tekst. Podmiot liryczny zżyma się na zapatrzonego w siebie bubka (prawdopodobnie osobę o osobowości narcystycznej), który swoim zachowaniem doprowadza do rozpadu związku. Wszystko to opisane z perspektywy skrzywdzonej przez niego kobiety. Od początku można usłyszeć, że wokalistka nie jest pierwszą lepszą blondynką z łapanki, lecz faktycznie kimś, kto ma głos i nie zawaha się go użyć. Pierwszy utwór na płycie był tym, który mi ją sprzedał — od razu pobiegłem do sklepu nabyć lśniące CD.

Na drugim miejscu już nie żaden cytat muzyczny w postaci skromnego sampla, ale regularny cover — „Self Control” Laury Branigan. Zagrany poprawnie i na pozór może dość banalnie, ale delikatnie przyspieszone tempo i aparat perkusyjny nie przywodzą ani trochę na myśl pstrokatych lat 80. — jest to próba pokazania, jak brzmiałby ten przebój, gdyby powstał w początkach XXI wieku. I może tylko pierdolnięcia przy uuuo-uuuo brakuje; to zawsze był gwóźdź programu. Następne na płycie „Keen On Disco” pokazuje, że Infernal tak naprawdę nie potrzebuje żadnych coverów, a być może nawet lepiej wychodzą autorskie piosenki. Mocno osadzona na partii klawiszowej kompozycja opowiada historię ludzi, którzy każdą wolną chwilę poświęcają zabawie na dyskotece. Jest to jakby kolejny rozdział po „Self Control”, tylko że tam kobieta przechodziła metamorfozę, tymczasem tutaj manifestowane jest już pełne oddanie nocnemu życiu. Czwarta piosenka, największy przebój, „From Paris to Berlin” po latach doskonale się broni. Najpierw ciche pulsowanie z przejmującym wokalem, które w krótkim czasie przechodzi w mocne uderzenie, nadal jednak nie wypadając z kieratu stałego rytmu. Tekst piosenki oparty jest na wydarzeniu z życia wokalistki, która jednej nocy na Ibizie poznała chłopaka i wpadł jej on w oko. Niestety nie wiedziała o nim nic — ani gdzie się zatrzymał, ani jak się nazywa. Następnego dnia postanowiła razem z przyjaciółką obskoczyć wszystkie taneczne miejsca, żeby go znaleźć. I to właśnie robi bohaterka piosenki: przemierza Europę — od Paryża aż po Berlin — żeby znaleźć ukochanego. Życie klubowe przestaje być już tematem, a staje się tłem dla obsesji (w pamięć szczególnie zapadają słowa „Patience is a game”), która trawi i nie pozwala odpuszczać. Pod koniec mamy chwilę oddechu, kiedy nieubłagany niczym determinacja bohaterki rytm odpuszcza, tworząc nagle przestrzeń dla gitary akustycznej. Czy to oznacza, że znalazła ukojenie dla swojej obsesji? Wracający na sam koniec bit każe nam sądzić, że niestety nie bardzo.

Po tanecznym początku utwór numer pięć, to jest „Fairytale”, wprowadza spowolnienie. Nie jest to naturalnie ballada, a i bit nie jest specjalnie wolny, ale wymowa całości jest spokojniejsza. Warstwa tekstowa porusza kwestie zaufania w związku, przypominając wprawnemu słuchaczowi „Baranka” Kazika, tyle że opowiedzianego przez drugą stronę — pomawianą o różne rzeczy dziewczynę, wyrażającą nadzieję, że ukochany nie kupi kalumnii rozpowszechnianych przez podłych ludzi. Tematyce związkowej poświęcony jest również następny „A To The B”. Pomysł na tekst wziął się z sytuacji społecznej panującej w Danii, gdzie jest więcej kobiet niż mężczyzn, co powoduje, że ci ostatni nie muszą zabiegać o względy pań. I tak, bohaterka stara się namówić adresata piosenki — mężczyznę — żeby zdobył się na choć drobny wysiłek. W warstwie muzycznej warto zwrócić uwagę na mówiony fragment, który brzmi jak żywcem wyciągnięty z poradnika lifestyle’owego. Z kolei „Ten Miles” zaczyna się powolnym pianinem, do którego po chwili dołącza spokojniejszy, jak na Infernal, bit. Pianino nie milknie zresztą i prowadzi kompozycję przez cały czas jej trwania. Na tle rzewnej melodii bohaterka rozważa, jaką przyszłość ma jej związek z bliżej nieokreślonym adresatem, ponieważ oddalili się od siebie na tytułowe 10 mil (około 16 kilometrów), które oddziela ich od siebie niczym przepaść nie do przeskoczenia. „Peace Inside” zaczyna się muzycznym wstępem, który stara się delikatnie wyprowadzić z zadumy poprzedniego utworu. Początek szybko odchodzi jednak w niebyt i wracamy do znajomego bitu. Tekst tym razem jest przeprosinami za butę i arogancję okazaną ukochanemu pod pretekstem troski. Na zakończenie gitara akustyczna ładnie splata się z elektrycznymi dźwiękami. Na dziewiątym miejscu drugi na płycie cover: „Vienna” Ultravoxu. Początkowo wydaje się, że Infernal nie zamierzał ingerować w warstwę muzyczną, ale po lirycznym wstępie dołącza charakterystyczna dla wydawnictwa sekcja rytmiczna, a podkład zaczyna przyjemnie pulsować. Jest to świetnie zrealizowane wprowadzenie na dyskoteki znanego przeboju z lat 80. To oraz wcześniejsze „Self Control” świetnie pokazują, że zespół nie wstydzi się czerpać z klasyki przy jednoczesnej śmiałości aranżacyjnej. Niejeden artysta mógłby się tu wiele nauczyć. Następne na płycie „Dressed In Blue” zwraca uwagę pobrzmiewającym w tle odgłosem tarcia opuszkami palców o struny gitary akustycznej, co doskonale słychać na wysokiej jakości markowym sprzęcie nagłośnieniowym. Elektryczny bit jest tu zaskakująco czysty. Zespół sięga również po wokoder, a jeden fragment brzmi jak wklejony z koncertu: chórek śpiewający „la la la” w takt klaskania wielu par rąk. Muzycznie więc dzieje się tu całkiem sporo. Nie mniej śmiele autorka poczyna sobie w tekście, opisując masochistyczne oddanie swojemu kochankowi. Oddanie, które — jak sama śpiewa — przynosi jej znacznie więcej niż ona daje z siebie. Pozornie w tym tonie brzmi następne na płycie „Ultimate Control”, gdzie bohaterka również dała z siebie wszystko: serce, duszę, całkowitą kontrolę; lecz tym razem nie przynosi to spełnienia ani jej, ani jej partnerowi. W głosie przebrzmiewa rozgoryczenie, którego potęgowane jest ciężkim bitem oraz monotonnymi w refrenie klawiszami. Rozgoryczenie i pretensja, aczkolwiek na koniec ton głosu zdaje się oznajmiać pogodzenie z sytuacją, wpuszczając odrobinę nadziei.

Po tym płyta oferuje chwilę odpoczynku dla mózgu, ponieważ serwuje słuchaczowi remiks „Keen On Disco (Late Night Mix)”. Co ciekawe, brzmi to dokładnie tak, jak zapowiedziano w tytule — jak późnonocny mix, gdzieś w granicach trzeciej w nocy, kiedy wszyscy mają już dość i tylko nieliczni bawią się na parkiecie, a reszta chilloutuje pochowana po kątach. Wszyscy zdarli już gardła i niespecjalnie mają coś do powiedzenia. Za chwilę trzeba się będzie zbierać do domu, wzywać taksówkę. Słychać to doskonale przez kontrast z wersją oryginalną. Rzadko kiedy sama aranżacja tak w pełni opowiada jakąś historię. Nic dziwnego, że na płycie znalazły się obydwie wersje — to właściwie dwie różne piosenki. „Cheap Trick Kinda Girl” z kolei jest historią przywodzącą na myśl Holly Golightly z książki Trumana Capote’a pt. „Śniadanie u Tiffany’ego” — oto dziewczyna, która baluje, ale nie ogranicza się tylko do parkietu, jak w „Keen On Disco”, lecz idzie tak przez całe życie. Zdaje się wiedzieć, że nie wygra, ale i nie przegra, lecz czy wie, jakie życie wybrała? Nie wiadomo. Na uwagę zasługuje obecna w pewnym momencie narracja, która przywodzi na myśl „Rasputina” Boney M, a która wprowadza dodatkowy kontekst. Kolejny utwór w kolejce, „Loved Like A Maniac” — znowu zwraca uwagę organicznie wpleciona gitara akustyczna na początku — opowiada podobną historię, co „Cheap Trick Kinda Girl”, ale tym razem bohaterka nie sprawia wrażenia świadomej obranej drogi. Wyśpiewywany z werwą tekst brzmi jak mantra, którą chce przekonać samą siebie. Nerwowość podkreśla ta sama gitara, która urywanymi szarpnięciami każe nam wątpić w prawdziwość tych zapewnień. I nagle „Deeper Still”, utwór, który odcina się wprowadzeniem od frenetycznego poprzednika. Jest co prawda przyjemnie pulsujący podkład i nasilająca się sekcja rytmiczna, ale wszystko to w jakimś hipnotycznym transie, podkreślanym przez ukryte głęboko w podkładzie klawisze à la Faithless. Wrażenie to udaje się utrzymać pomimo tego, że utwór się rozkręca w warstwie dosłownej. Tekst jest dość enigmatyczny, ale zdaje się mówić o pogodzeniu w iście buddyjskim stylu — na dnie którego wszystko jest takie, jakie jest. I pomimo wjazdów gitary elektrycznej i brzdąkania basu, i ogólnego rozkręcenia, wokalistka śpiewa tak, jak na samym początku. Pod powiekami ujrzałem scenę z „Ghost in the Shell”, podczas której major Motoko Kusanagi unosi się w wodzie, odpuszczając wszystkie myśli. Dalszy ciąg tej opowieści jakby dopowiada „Sunday Morning March”, piękny kawałek instrumentalny, który rozpływa się po wyobraźni w całym swym chilloutowym jestestwie. Siedemnasty z kolei utwór, „Hey Hello”, to powrót do stricte tanecznych rytmów, lecz niech to nikogo nie zmyli — w przeciwieństwie do „Cheap Trick Kinda Girl” czy „Loved Like A Maniac” nie szuka chłopców do towarzystwa, lecz prawdziwego mężczyzny, który ją zrozumie. Aż dziw, że nie mamy do czynienia z concept albumem, tak bardzo utwory zazębiają się ze sobą. Ostatni utwór na płycie, „This Little Secret”, tylko to potwierdza: bohaterka znalazła już kogoś, w kim ma oparcie i poukładała sobie w głowie różne sprawy. Ulotniła się gdzieś taneczna oprawa, całość skrojona jest na miarę muzyki środka.

Kompozycje na płycie nie są jednowymiarowe i proste — w każdym utworze są jakieś smaczki, do wyłapania których potrzeba dobrego sprzętu, być może nawet jakichś markowych słuchawek, ale i na słabszym odtwarzaczu wydawnictwo powinno przynieść słuchaczom dużo przyjemności. Utwory czerpią miejscami z lat osiemdziesiątych, ale bardziej jako inspiracja i wskazują rodowód muzyków niż służą za konkretne cytaty (nie licząc sampla z „Dr. Strangelove”). Jeśli zaś chodzi o warstwę tekstową, to odbiorca ma pełen wgląd w złożoną psychikę kobiety. Zawsze cieszy, kiedy muzyka pop czy dance nie traktuje warstwy lirycznej jako pretekstu dla jakiejś bezmózgiej rąbanki. O nie, Infernal mógłby tutaj iść śmiało ramię w ramię z Galą, która już w latach 90. na „Come Into My Life” stawiała sobie za cel tworzyć coś do tańca, ale i do refleksji. Infernal wychodzi z przyjętego założenia obronną ręką, tworząc produkt o złożonej strukturze: dla mało wymagającego odbiorcy będzie to dobra płyta do potańczenia, ale jeżeli ktoś zechce zejść głębiej, to odkryje tam dobrze przemyślany zbiór opowieści o różnych odcieniach (miejscami jest to nawet pięćdziesiąt odcieni Szarego). Gdyby każda płyta pop była tak przemyślana, nikt nie śmiałby nawet półgębkiem naśmiewać się z gatunku. Jego wybór miał w przypadku „From Paris to Berlin” charakter drugorzędny — tak naprawdę Infernal mógł nagrać album rockowy lub jazzowy i byłby tak samo udany.

Potwierdzeniem tego było ciepłe przyjęcie przez publikę. Album promowało aż siedem singli (aczkolwiek niektóre dostępne były tylko w wybranych krajach) i przyniósł zespołowi sporą popularność. Album więc słyszano, lecz czy słuchano? Mam tu pewne obiekcje i stąd też ten artykuł: chciałbym pokazać, że na widoku od lat krył się prawdziwy klejnot.

* Było kilka edycji różniących się tracklistami, ale dla potrzeb recenzji zdecydowałem się na wydanie polskie z 2007 roku, które na szczęście pokrywa się z międzynarodową reedycją.

Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Postaw mi kawę na buycoffee.to
Autor

Catrick Bateman

Wierzę w zbilansowaną dietę oraz poranne ćwiczenia. Mam wszystkie cechy człowieka: krew, ciało, skórę, włosy; lecz ani jednego, możliwego do określenia uczucia, z wyjątkiem mojego uwielbienia dla dobrej muzyki. Napisałbym coś więcej, ale muszę oddać kasety wideo.

1 komentarz

  1. Infernal_Fun pisze:

    Ty chyba nie słyszałeś albumów „Waiting for Daylight” i jego bardziej tanecznej wersji „Muzaik. To dopiero miazga! Tak właśnie zaczynał Infernal. Godna uwagi jest też ich pierwsza płyta „Infernal Affairs”. Wszystko do zakupienia w empiku w wersji mp3.

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *