Ké – I Am ()

90s, płyty Autor: rajmund paź 14, 2013 1 komentarz

Nie cierpię określenia „artysta jednej piosenki”. Bo co ono tak naprawdę oznacza? Że ktoś nagrał tylko jedną piosenkę, która stała się popularna? Że ktoś zrobił tylko jedną dobrą piosenkę, której w ogóle da się słuchać? Najczęściej za to, że nie wylansowano kolejnych przebojów jakiegoś „artysty jednej piosenki”, odpowiedzialna jest wytwórnia, kiepska promocja, słabe kontakty z mediami, ale nie znaczy to wcale, że nie warto zainteresować się pełnym krążkiem danego muzyka. Od czasu do czasu chciałbym na tym blogu rozprawić się z mitami rozmaitych „one hit wonders”. Dziś będzie mowa o Ké.

Pod tym dziwacznym pseudonimem ukrywa się niejaki Kevin Grivois, amerykański wokalista i kompozytor, choć określenie „amerykański” może narzucać niekoniecznie zgodny z prawdą odbiór jego osoby, bowiem życie Grivoisa toczyło się na iście wielokulturowym tle. Dość wspomnieć, że artysta spędził najmłodsze lata w rezerwacie indiańskiego plemienia Cherokee w Oklahomie, gdzie był samotnie wychowywany przez matkę. Już w wieku ośmiu lat rozpoczął swoją karierę muzyczną, objeżdżając świat razem z chłopięcym chórem. Jako nastolatek wylądował w Londynie, gdzie żył w schronisku dla młodzieży. Jego kariera w środowisku artystycznym rozpoczęła się jednak dopiero, gdy odwiedził z powrotem rodzinny rezerwat i spotkał panią fotograf, która zaproponowała mu sesję zdjęciową w Los Angeles. Wkrótce zamieszkali razem, a dzięki jej znajomościom miał okazję poznać Sheryl Crow, Bruce’a Robertsa (komponował m.in. dla Barbry Streisand i Donny Summer), a nawet samą Madonnę. Jednocześnie układał już własne piosenki, dzięki czemu ludzie zaczęli widzieć w nim nie tylko ładnego chłopca o egzotycznej urodzie, lecz także utalentowanego muzyka.

Ostatecznie artysta skończył z kontraktem z dużą wytwórnią RCA. Ta jednak na każdym kroku chciała go zmieniać: a to pchała w stronę muzyki dance, a to kazała się nie wychylać z jego upodobaniami seksualnymi. Grivois poszedł tylko na jeden kompromis: pozwolił sobie przybrać pseudonim Ké (panowie w garniturach sugerowali, że jego prawdziwe nazwisko będzie stanowiło problem dla prezenterów radiowych). Niestety, orientacja oraz wokalne obojnactwo Grivoisa odstraszyło większość szych w biznesie i gdyby Grivois nie wziął spraw ostro w swoje ręce, prawdopodobnie zupełnie by przepadł i nikt nie poznałby nawet tego jego jednego przeboju. Na szczęście pewność siebie i determinacja pomogły mu wypromować się samemu w Europie. Ké zagrał sporą trasę koncertową, a singiel z jego debiutanckiego krążka „I Am ()” podbił listy przebojów we Włoszech, Niemczech i Hiszpanii. Ten singiel to antywojenny hymn „Strange World” – prawdopodobnie jedyna piosenka Ké, jaką dotąd słyszeliście:

Przez głupotę wytwórni, piosenka, która miała szanse stać się ogromnym hitem również w Ameryce, kompletnie przepadła na rynku. Najważniejszym protest songiem tamtego czasu zostało „Zombie” The Cranberries. Ké zdołał wydać pod szyldem RCA jeszcze jedną płytę, wcale nie gorszą od debiutu „Shiny”, lecz ta została wydana już tylko w Europie. W trakcie kręcenia promocyjnego teledysku (który notabene Grivois musiał sam sobie opłacić), otrzymał telefon od swojego agenta. Agent został właśnie zwolniony, a Ké zdał sobie sprawę, że jego wielka kariera również dobiegła właśnie końca. O wydanej własnym sumptem „Better Way of Living” nie ma już nawet co wspominać.

Wróćmy jednak do „I Am ()”, bo mimo że nikt już o niej nie pamięta, a nawet w chwili premiery media nie były zbyt zainteresowane jej promowaniem (wyłączając „Strange World”), to całkiem sympatyczny krążek, pełen świetnie wyprodukowanego popu z wyższej półki. Na drugi singiel wybrano „Someday” – nie był to dobry wybór, pełna smyków balladka nie miała zbyt dużych szans na powtórzenie sukcesu „Strange World”. O wiele lepiej poradziłyby sobie na listach „I Don’t Wanna Go” (gdzie Ké osiąga chyba szczyt swoich możliwości wokalnych) czy też pełen bujającego basu „Don’t Walk Away”. Cała płyta pełna jest ładnych melodii, podkreślonych momentami aż nadto kobiecym głosem Grivoisa. Niektórzy mogą uznać go za irytujący, mnie osobiście bardziej irytują gospelowe chórki z „Lay Down”. Poza tym jednym zgrzytem, „I Am ()” to bardzo ładna kolekcja marzycielskiej muzyki, w sam raz na jesienne spacery. Wyjątek może tu stanowić zamykający album, pełen nostalgii utwór tytułowy. Aż widzę młodego Grivoisa, siedzącego w swoim rezerwacie nad jakimś strumieniem i obserwującego zachód słońca.

Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Postaw mi kawę na buycoffee.to
Autor

rajmund

Lokalny Ojciec Dyrektor. Współpracował m.in. z portalami CD-Action, Stopklatka i Antyradio. Po godzinach pisze opowiadania cyberpunkowe i weird fiction. Zafascynowany chaotycznym życiem szczurów.

1 komentarz

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *