Godspeed You! Black Emperor – Progresja, Warszawa, 8.11.2015

live Autor: psyche_violet lis 09, 2015 Brak komentarzy

Koncert to w przypadku Godspeed You! Black Emperor stwierdzenie trywialne. Ośmioosobowa, tak doskonale zgrana grupa utalentowanych dusz jest fenomenem w historii muzyki. To, w jaki sposób dźwięki poszczególnych instrumentów perfekcyjnie współgrają ze sobą nakładając się na siebie… Nigdzie indziej tego nie zobaczycie, ani nie usłyszycie w tak doskonałej formie. Niewyobrażalna harmoniczność i organiczność, która każdego słuchacza przenosi w głąb znanych i nieznanych sobie wcześniej części psychiki. Wszyscy byliśmy fizycznie w jedynym miejscu, jednocześnie tak odcięci od siebie nawzajem. Każdy w swoim własnym, prywatnym duchowym mikroświecie, ograniczonym centymetrami personalnej przestrzeni. Ciężko w takim układzie poczuć intymność, jakiej wymaga muzyka Godspeed You! Black Emperor, ale kierunek podczas odbioru ich muzyki jest zawsze tylko jeden: w głąb siebie.

Muzycy zaczęli od „Hope Drone”, które powoli, acz skutecznie zaczęło wśrubowywać się w głowy licznie zgromadzonych. Podkręcając do granic możliwości antycypację, wywlekali wręcz niepokój i wszelkie lęki na wierzch, by można było je zmieść z powierzchni tej planety tym, co miało dopiero nastąpić. „Gathering Storm” zaczęło je momentalnie koić, głównie poprzez delikatny początek i skrzypce, które – jak wszystkie smyczkowe instrumenty – są najskuteczniejszym wywlekaczem wszelkich emocji na światło dzienne. Ile stanów emocjonalnych przechodzi się podczas ich nieszablonowych kompozycji? Tego nie zliczy nikt. Osobiście czekałam na tytułowy „Lift Your Skinny Fist Like Antennas To Heaven”, który został odświeżony publice w tegorocznym filmie Paolo Sorentino „Youth” (szczerze polecamy) [tak, ja też – dop. rajmund], ale przygotowana przez muzyków setlista była nie mniej satysfakcjonująca.

Kto zachwycił się ostatnim albumem, „Asunder, Sweet and Other Distress”, mógł rozkoszować się nim w pełni, gdyż usłyszeliśmy go tego niedzielnego wieczoru w całości. Nie będę się tu rozpisywać, bo nie ma już po co – wszystko, czego trzeba, żeby zrozumieć, to wziąć słuchawki i odciąć się na ten czas całkowicie od wszystkiego. Tak naprawdę to czekałam tylko na jeden numer: ten, od którego wszystko się zaczęło. Na niezaprzeczalnie najpiękniejsze dziesięć minut, jakie słyszałam w swoim życiu. „Moya”. Po raz kolejny odeślę do czynników słuchowych, bo inaczej się już po prostu nie da. Powiem krótko: mogę już umierać.

Wydawało mi się, że jestem obeznana dość dobrze z dorobkiem muzyków, więc zdziwiłam się, słysząc po moim faworycie nieznany mi dotąd numer, który możecie usłyszeć i ocenić powyżej. Na koniec dostaliśmy potężną część „East Hastings”, czyli „Sad Mafioso”, po którym już nie było czego zbierać. Wszystko to było okraszone wizualizacjami rzucanymi z projektora filmowego operowanego przez dziewiątego pełnoprawnego członka zespołu. Obserwując i słysząc to, co wydobywa się z każdego instrumentu, pojedynczo tworząc jedność, można by stwierdzić, że muzycy porozumiewają się między sobą niemalże intuicyjnie. Jednak rozstawienie gitarzystów, po części usadzonych wygodnie na krzesłach skierowanych tyłem lub bokiem do publiczności, również ma znaczenie w ich wewnętrznej komunikacji.

Niepowtarzalni i na zawsze już niedoścignieni. Emperorzy post-rocka.

Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Postaw mi kawę na buycoffee.to
Autor

psyche_violet

Zatraca się w dźwiękach bezwstydnie przeszywających duszę, wszystkim co ma smyki albo cięższych brzmieniach. Miłośniczka s-f i astronomii. Serialoholik. Prawie perkusistka. Życiowa dewiza: spiral out - keep going.

Brak komentarzy

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *