Znanych jest wiele przypadków, kiedy to ktoś ze sceny elektronicznej idzie na scenę rockową czy metalową. Szeroko pojęty „industrial” dość często romansuje z gitarami, co w niektórych przypadkach dało nam brzmienie definiujące gatunek (tak jak to było z Ministry), to zaś zmotywowało innych do przejścia na drugą stronę.
Oomph! czy Die Krupps to akurat te przypadki, które odniosły na tym polu sukces. Są też tacy, którym udało się to akurat średnio — Combichrist czy album „We Have Come To Drop Bombs” Pouppée Fabrikk to jedne z przykładów. Sytuacja, w której ktoś porzuca antychrześcijański black metal na rzecz mariażu rhytmic noise, dark electro i eksperymentalizmu, to rzadkość.
ESA to projekt brytyjczyka, Jamiego Blackera, który po dość aktywnym udzielaniu się na rodzimej podziemnej scenie z kręgu black / death metal postanowił eksperymentować z cięższą muzyką elektroniczną. Początki brzmienia ESA przypominają początki Combichrista — brud, przesterowane i rytmiczne dźwięki przeplatane z krótkimi samplami. Z czasem jednak Jamie zaczął wypracowywać swój własny unikalny styl (doceniony choćby przez Tympanik Audio).
Luty 2022 przyniósł nam kolejny krążek pod tytułem „Designer Carnage”.
Otwiera go prawie ośmiominutowy „Laudanum Dance”. Początek jest dość szybki i mocny — perkusja brzmi mocno, szorstko i wyraźnie. Z czasem dochodzą krzyki Jamiego, przeplatane jego (celowo) monotonnymi wokalizami. Potem zaczyna się robić ciekawie — fortepian, pianola, klawesyn, operowe zaśpiewy, połamane dźwięki jak u Igorrra. Pierwsze zaskoczenie na tym albumie. Następne w kolejce „One Missed Call” jest już bardziej zachowawcze, ale motyw, który przewija się przez cały kawałek, w jakiś sposób przypomina mi klimaty cyberpunkowe. ”I Detach” sobie po prostu jest, jako sprawdzona forma utworu od ESA — dość monotonna linia basu i motyw przewodni, powtarzane słowo albo zdanie, niepokojąca melodia. Miłym akcentem jest tutaj… gwizdanie.
Tytułowy „Designer Carnage” w moim odczuciu brzmi jak remiks poprzedniego kawałka. W pewnym momencie jednak zaczyna przyśpieszać (a raczej perkusja nadaje dynamiki). Coś dziwnego, ale w pozytywnym znaczeniu tego słowa dzieje się wtedy z hihatem. O ile zaprogramowany został tak, ażeby brzmiał niczym strzał z karabinu maszynowego, co nie zawsze brzmi dobrze, tak tutaj w swej nienaturalności jest tak naturalne, że po prostu to pasuje!
Tym „szybkim, tanecznym i dynamicznym” jest „Disruption Only”. To właśnie ten kawałek, który na albumie sprawia, że nóżka sama tupie i stara się poderwać resztę ciała do ruchu. Smyczkowa wstawka powtarzana wielokrotnie przez cały utwór to w sumie jedyne, co wyróżnia ten kawałek. Co więc dalej? Może trochę swingu? To zapraszam do „Come And Find Me”. Jeżeli ktoś uważa electro swing za przereklamowany trend to uwierzcie mi, ale tutaj to naprawdę robi robotę. Chciałbym napisać coś więcej o tym co dalej, ale następne trzy pozycje są po prostu ok, i oprócz paru pomniejszych dodatków, brzmią jak, no… ESA.
Co się dzieje jednak na samym końcu to głowa mała. Tutaj pozwolę sobie zacytować Lorda Farquaada: Ludu Duloc! Oto zwycięzca turnieju!
Jest metalowo. Bardzo. Black metal, death metal i industrial mieszają się tutaj w tak ekstremalnej potrawce, momentami zalatującymi „The Axis of Perdition”. Gdyby Jamie wydał album cały w takim stylu, to prawdopodobnie bym go solidnie katował od dnia premiery. Dalej pojawia się gitara akustyczna, saksofon. Gdyby ktoś mi o tym opowiedział, to raczej nie uznałbym tego za coś, co może brzmieć spójnie, a jednak brzmi. Szczerze — nie spodziewałem się czegoś takiego na sam koniec. Wiedziałem o przeszłości Blackera i o jego korzeniach. Zanim ktoś mi jednak zarzuci, że „uuu no ale jak to mówiłeś, że on porzucił metal”. Tak, porzucił, bo to jedyny taki kawałek w całej jego dyskografii. Ale za to jaki!
Pora teraz na łyżkę dziegciu w beczce miodu — utwory są chwilami za długie i momentami mam wrażenie, że przeciągane. To sprawia, że na dłuższą metę część kawałków zlewa się i ciężko przypomnieć sobie ten jeden konkretny. Fragmenty już łatwiej, ale całość pod tym względem wypada gorzej. W sumie to trochę oddaje to, jak odbieram ten album — łatwiej mi przypomnieć sobie jakiś fragment, wybijający się na monotonnych rytmach i liniach basowych, aniżeli cały album. Trochę mi to właśnie zaburza cały krążek. Jest jako jedność, to oczywiste, ale ciężko mi ją odnaleźć. Albo dostajemy utwory, które faktycznie zapadają w pamięć, albo takie, które zlewają się z innymi.
Na koniec dodam tylko, że produkcja jest tak ostra, jak nóż ze stali damasceńskiej szefa kuchni w centrum Londynu.
Jeżeli przymkniemy oko na większość fragmentu napisanego powyżej, to dostajemy całkiem solidny i dobry album, wybijający się trochę na tle różnych klonów Nitzer Ebb czy Hocico. Nie uświadczymy też na nim śpiewania (czy też charczenia) o szatanie, narkotykach, nienawiści i zakonnicach w ciąży, a kilka naprawdę przyjemnych i ciekawych pomysłów, których można się nie spodziewać. Ja was jednak zachęcam do przesłuchania, bo to kawał dobrej roboty, która mimo paru minusów ma solidne plusy.
Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Brak komentarzy