Czy znacie jakichś rumuńskich muzyków? Nie, nie zaczynajcie śpiewać „Dragostea din tei”, poważnie pytam. Czy zdajecie sobie sprawę, że jest taki człowiek, producent pochodzący z Rumunii, którego płyty (konkretnie: te, które wyprodukował) sprzedały się na całym świecie w nakładzie ponad 100 milionów egzemplarzy, z czego połowa tego to albumy jego solowego projektu? Ten ktoś to Michael Cretu.
Cretu zaczął karierę jeszcze pod koniec lat siedemdziesiątych.
Pod różnymi szyldami tworzył szeroko rozumiany synthpop, który brzmiał mniej więcej tak. Dla lubujących się w takich ejtisowych brzmieniach uszu sympatyczna muzyka, ale w tamtych czasach nie wyróżniająca się niczym szczególnym. Cretu jednak konsekwentnie budował swoje własne, charakterystyczne brzmienie, które dziś kojarzone jest przede wszystkim z niemiecką wokalistką Sandrą. To dlatego, że wyprodukował i był współkompozytorem wszystkich jej najsłynniejszych albumów i przebojów. Jak pisałem niedawno w tekście o „Paintings in Yellow”, w okresie nagrywania tego albumu para wzięła ślub i zamieszkała na Ibizie. Cretu oddał się tam nowym eksperymentom, których przedsmak wyraźnie słychać już na płycie jego małżonki.
Filozofia Enigmy od samego początku była wierna nazwie projektu. Nikt do końca nie wiedział, kto kryje się za tym szyldem. Czy jeden człowiek, czy cały zespół, czy ktoś znany, czy też kompletny debiutant. Głos Sandry jest bardzo charakterystyczny i trudno go pomylić z innym, lecz nawet ona nie została wspomniana w tzw. „creditsach”. Wszystko spowiła więc aura tajemnicy.
A zainteresowanych nie brakowało.
Debiutancki singiel Enigmy, powszechnie znany i lubiany „Sadeness (Part I)”, w samych Niemczech i to tylko pierwszego dnia sprzedał się w 50 tysiącach egzemplarzy. Ostatecznie na całym świecie zeszło tego ponad 5 milionów. A wystarczyło zsamplować chorały gregoriańskie, podłożyć dyskotekowy beat i dodać zmysłowy dialog dwojga kochanków zmiksowany z nastrojowymi fletniami. A z tymi samplami od początku były same problemy…
Jako ludzie obeznani w awangardzie lat osiemdziesiątych, doskonale wiemy, że sampling był już wtedy dość rozpowszechnioną techniką i niemałe cuda można było dzięki niemu wyczarować (patrz: recenzja „Horse Rotorvator” Coila). Nie umniejsza to jednak innowacyjności „MCMXC a.D.”, która była jedną z pierwszych płyt w całości nagranych na dysku twardym. Dziś to nie robi żadnego wrażenia – wtedy było czymś zupełnie nowym. Tak samo jak i podejście Cretu do samplowania, który wokół gotowych już nagrań budował swoje struktury aranżacyjne.
Najlepszym przykładem tego zabiegu są wspomniane chorały gregoriańskie zaczerpnięte z płyty „Paschale Mysterium”.
Problem w tym, że Cretu nie uzyskał zgody na ich użycie, a przy milionowych nakładach jego płyt ciężko było się tym faktem nie zainteresować. Sprawa zakończyła się pozwem ze strony wytwórni Polydor, ale mający w opiece naszego producenta Virgin zdołał dojść do porozumienia i skończyło się na finansowym zadośćuczynieniu bez interwencji sądu. Cóż, Cretu miał raczej z czego płacić, a i Virgin zapewne chętnie stawał w obronie artysty, który nagrał najlepiej sprzedający się album w historii tej wytwórni.
Skoro już przy samplowaniu i konfliktach prawnych jesteśmy, mała dygresja. Posłuchajcie sobie „„Mea Culpa Part II (fading shades mix)” z singla „Mea Culpa (Part II)”. A teraz odpalcie sobie przebój Republiki „Zapytaj mnie czy cię kocham”. Jak widać wpływy Michaela Cretu doszły i nad Wisłę – gdzie notabene płyta (kaseta) jego Enigmy sprzedawana była w „zlokalizowanej” wersji graficznej. Ale wracamy do tematu.
Mimo „kradzionych” sampli, kontrowersyjnego wykorzystania psalmów w kontekście erotycznym (już sam tytuł „Sadeness” nawiązuje przecież do cokolwiek niegrzecznego Markiza de Sade’a) i zbanowanego przez MTV bluźnierczego teledysku (to jest ten moment, w którym możecie wybuchnąć śmiechem), „Sadeness (Part I)” okazało się kompletnie niespodziewanym sukcesem na całym świecie.
Bo to rzeczywiście świetna piosenka, na dodatek wnosząca jakiś powiew świeżości.
Jeszcze większe wrażenie robi w wersji płytowej. Na „MCMXC a.D.” stanowi bowiem zaledwie wycinek 12-minutowego „Principles of Lust”. Stąd to dziwne „Part I” w tytule… Chyba, bo skoro „Mea Culpa” miało być „Part II”… Mniejsza z tym. Z kolei „Mea Culpa” to najdynamiczniejszy utwór na płycie, gdzie Cretu chwyta nawet za gitarę, a zmysłowa noc z Sandrą zamienia się w dynamiczną gonitwę przez brazylijską dżunglę. To też największy dowód na to, że cały debiutancki krążek Enigmy byłby wspaniałym, alternatywnym soundtrackiem do „Dzikiej orchidei”.
Są na tej płycie rzeczy dziwne. Pewnie w chwili jej premiery cała wydawała się dziwna (Gregorianie wsamplowani w erotyczny soundtrack z tanecznymi rytmami?!), dziś najbardziej odstają te fragmenty najbardziej… powiedzmy, new age’owe. Przede wszystkim nieudolnie mroczny „The Voice of the Snake”. Tylko wybija z nastroju przed ambientową podróż po malowniczej rzece w „Knocking on Forbidden Doors”.
Drugim takim momentem jest samo intro, w którym jesteśmy zapraszani do świata Enigmy słowami niczym z jakiejś medytacyjnej kasety z lat dziewięćdziesiątych. W sumie pasuje jak ulał do obranej konwencji, więc pewnie się czepiam. Warto natomiast zwrócić uwagę, że już na pierwszej płycie Enigma zaprezentowała we wstępie charakterystyczny sygnał rogu, który pojawiał się potem na każdym następnym albumie. Cenię takie patenty, nie powiem.
Nie będę skupiał się tutaj na interpretowaniu poruszonych wątków seksualno-religijnych, całej tej new age’owej koncepcji życia po śmierci i zaspokajania własnych potrzeb.
Obawiam się bowiem, że większość „enigmatycznego” klimatu uleci wówczas bezpowrotnie i mocno nadwyręży pozytywne wrażenia względem „MCMXC a.D.”. O wiele lepiej po prostu oddać się magii dźwięków „Back to the Rivers of Belief”. To znów trzyczęściowa kompozycja, która z kameralnej katedry prowadzi… Najlepiej będzie, jeśli sami sobie wyobrazicie dokąd. Wątki new age’owe podsumuję zaś, cytując Jona Krazova, który niezwykle trafnie stwierdził niegdyś: „jeżeli cokolwiek wyszło New Age, to była to muzyka”. „MCMXC a.D.” jest tego najlepszym dowodem.
Myślę, że gdyby szukać muzycznego początku lat dziewięćdziesiątych, Enigma mogłaby być w istocie jednym z takich tropów. To nie tylko doskonała płyta na letnie wieczory, lecz także jakiś dokument eksperymentującej z nowymi rzeczami sceny tanecznej i przestającego się wstydzić własnej seksualności mainstreamu. Przygotowały go już na to filmy Zalmana Kinga, a chwilę potem kropkę postawiła Madonna ze swoją „Eroticą”. Mimo wszystko wolałem, gdy mainstreamowymi mediami rządziła ta kiczowata erotyka spod znaku „Pamiętników czerwonego pantofelka”, „Dzikiej orchidei” i Enigmy niż to, co wyprawia się dziś za sprawą Miley Cyrus, Kim Kardashian czy tam innej Nicki Minaj.
A swoją drogą to ciekawe, ilu naszych czytelników zostało poczętych przy dźwiękach „MCMXC a.D.”. Pewnie sami bylibyście zdziwieni.
Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Pamiętam to! Fajnie napisany artykuł.
O-zone to w sumie byli z Mołdawii, ale na jedno wychodzi. Z tego obszaru językowego w pamięć zapadł mi jeszcze zespół o nazwie bezczelnie zerżniętej z polskiego znamienitego zespołu DP z hiciorem kali giwmi dżast e szens lec goł aułt en dens.
ta płyta jest świetna. przypomina mi dziecinstwo,w sumie do dziś łykam ją w całości w wersji limited. Kawał dobrego,klimatycznego grania. pierwsze 3 krążki Enigmy były na prawdę ciekawe,potem to już jakoś nie to samo. Moi rodzice posiadali kasetkę „Cyrie Eleison / Mea Culpa” z 92 roku,było to mini LP gdzie były połączone single Gregorian,Mission II,coś tam i właśnie Enigma. Wytwórnia nazywała się MG (Ruska:)) – na pewno pamiętacie z lat 90tych:) takie kasety dostawało się na gwiazdke,nie mając pojęcia że to zwykłe prawdopodobnie nielegalne wydawnictwo..zasłuchiwałem się tę kasetką,ah zasłuchiwałem….te lata 90te…
Tak naprawdę pierwsza płyta Enigmy to świadomie nieświadomie przedstawiciel ambient house.