Elegia dla Genesisa P-Orridge’a

inne Autor: Jacek Szafranowicz gru 04, 2021 Brak komentarzy

Odkąd zmarł Genesis P-Orridge, czuję się gorzej. Uważam, że to duża strata dla tej całej smutnej ludzkości. Ja lubię przesadzać, ale akurat w tym przypadku nie przesadzam w ogóle. Dlaczego P-Orridge przez tyle pozostaje dla mnie ważny? Otóż ten trudny, dziwny nieraz człowiek chciał pokazać, że najważniejsze w tym koszmarnym życiu, to żyć tym koszmarnym życiem wedle siebie i być wolnym. To naprawdę odważna wyprawa. Do dziś żałuję, że nie udało mi się dojechać na czas do gdańskiego B90, żeby się z nim zobaczyć.

Nuda jest gorsza od śmierci

Genesis P-Orridge był postacią wyjątkową; nie zawsze się z nim zgadzałem, ba, bywało, że nie rozumiałem jego wyborów wcale. Jednak od drogi twórczej, jaką w ciągu całego, niekrótkiego życia przebył Genesis P-Orrigde, nauczyłem się wiele.

Na przykład: pozostawanie amatorem.

Genesis P-Orridge nigdy nie używał słowa „amator” w stosunku do czegokolwiek, co tworzył. Ale wychodził z założenia, że do tworzenia należy podchodzić niewinnie, ignorancko (przy okazji: to się mocno pokrywa z tym, co powtarzał po latach Orson Welles o „Obywatelu Kanie”: Robiłem rzeczy, które okazały się nowatorskie, bo nie wiedziałem, że pewnych rzeczy robić nie wolno.). Rzucę cytat z pamięci: Kiedy zaczynaliśmy myśleć o stworzeniu zespołu, którym niebawem stało się Throbbing Gristle, nie mieliśmy o graniu zielonego pojęcia. Widzieliśmy jednak, że muzyk to po prostu jest ktoś, kto wywołuje hałas. Rozejrzeliśmy się po squacie, w którym wówczas żyliśmy i z rzeczy, które znaleźliśmy, zrobiliśmy instrumenty. Mieliśmy ochotę pograć sobie o tym, że ten kraj ssie pałę, pograć sobie na swój własny sposób, bez myślenia, czy to się będzie komukolwiek podobać, czy nie.

No, właśnie. Ja kieruję się wskazówką „amatorstwa” od wielu lat. Nie chcę być profesjonalny w niczym, zwłaszcza w pisaniu. To by oznaczało, że się na danym temacie znam, a wolę nie mówić, co myślę o ludziach, którzy uważają, że się na czymś „znają”. To by także oznaczało, że mam przepis, kiedy przepisu nie ma (chyba, że piszesz jak Stephen King albo grasz w Nickelback). Chodzi bowiem o to, żeby podchodzić do sprawy po dziecięcemu. Że się nie wie, że chce się bawić, że chce się być dokładnie takim, jakim się jest, być, jak to mawiają Amerykanie: What you see is what you get. W dorosłym życiu takie podejście budzi dyskomfort.

Ale, boże, jakie to jest ważne, żeby się nie dać śmierci za życia.

Kiedy, dajmy na to, piszę kolejny wiersz, mam wrażenie, że piszę pierwszy wiersz w życiu, że zaczynam zupełnie od nowa. Zależy mi na tym, żeby to wrażenie zachowywać. Wiem bowiem, że jeśli to wrażenie zniknie, zabierze ono ze sobą chęć pisania.

A wtedy będzie naprawdę nudno. A nuda jest gorsza od śmierci.

Tago Mago

Powszechnie uznaje się, że muzyka industrialna zaczęła się w Wielkiej Brytanii w połowie lat 70. Ale to wcale nie tak było. Ta muzyka zaczęła się parę dobrych lat wcześniej, kiedy Niemcy zaczęli nagrywać pierwsze płyty pod szyldem Kluster albo Can.

To, co Genesis P-Orridge zrobił, to w sumie to, że dopiął do tego stylu muzyki ideologię przeciw ówczesnemu establishmentowi, bowiem eksperymentalna estetyka, jakkolwiek pretensjonalnie by to nie brzmiało, pozostała ta sama―bierzemy klasyczne instrumenty z dziedziny rocka i robimy na nich coś, czego wcześniej nie grano, bo ci przed nami nie byli odpowiedni pojebani, żeby popróbować czegoś innego.

Czyli doszło do zmiany kontekstu. Ale z grubsza muzyka i podejście do grania nowatorskie już nie było, no, może poza tym jednym dosyć istotnym faktem, że muzycy Can byli po studiach muzycznych i faktycznie umieli grać, a P-Orridge i spółka grać nie umieli wcale, ale wzięło ich na granie, co też w efekcie zrobiło się na swój sposób nowatorskie, że oto można założyć zespół, mimo że ni cholery nie umie się grać. Zresztą, lwia część katalogu Throbbing Gristle to zrzyna z „White Light/White Heat”. Powstaje tu jednak ciężki paradoks, bo bez brytyjskiego industrialu, spora część tej totalnie dziwnej i―no tak―niestrawnej muzyki Niemców przepadłaby i mało kogo by dziś obchodziła, bo mało komu chciałoby się szperać, skąd się pewne rzeczy w muzyce wzięły.

Druga rzecz to oczywiście sama nazywa. Początkowo P-Orridge planował nazwać Throbbing Gristle muzyką fabryczną. Kiedy jednak amerykański artysta i kompozytor Monte Cazazza podczas pobytu w Londynie, będąc na spacerze z P-Orridge’em powiedział mu, że muzykę, jaką wykonują, powinno określać się muzyką industrialną, P-Orridge uznał z miejsca, że to trafia w sedno. (W ramach ciekawostki można tu dodać, że określenie muzyki fabrycznej ukradło mu chwilę później szefostwo wytwórni płytowej, nazywając ją Factory Records.)

I ci cholerni, a zarazem piekielnie zdolni, hipisi. Nagrali tyle wspaniałej muzyki, że nie ma cienia przesady, kiedy przychodzi uznać Can za najwspanialszy zespół z obszaru krautrocka, a zarazem jeden z najznakomitszych zespołów w ogóle. To będzie bardzo na wyrost, ale Niemcy poniekąd krautrockiem zrehabilitowali się światu za Trzecią Rzeszę i horror Drugiej Wojny Światowej. Ale nie zrobili tego politycy, tylko artyści. Co nam to mówi o życiu, to temat na refleksję. W tym momencie należy tylko dodać, że Can odwaliło wspaniałą robotę dla muzyki w ogóle.

„Tago Mago” to mistrzostwo świata.

Powrót do dzieciństwa

Podobno nie jest łatwo znaleźć na siebie pomysł po pięćdziesiątce. Zwłaszcza, kiedy ma się za pasem sporo płyt z gatunku, który samemu powołało się do życia. Innymi słowy: bycie pionierem to nie taka fajna pozycja, jak z pozoru mogłoby się wydawać.

Na przykład Lou Reed w ogóle nie znosił tego dobrze, wydając płyty mniej lub bardziej niesłuchalne, na zbrodni na muzyce pt. „Lulu” kończąc. Za to Genesis P-Orridge, wygląda na to, miał odwrotnie: im stawał się starszy, tym większą miał frajdę z grania muzyki. Stał się również świetnym tekściarzem i najpewniej dlatego ostatni etap eksperymentalnej wycieczki Psychic TV―zwany wówczas PTV3―jest, paradoksalnie, najprostszy, a zarazem najciekawszy.

A najciekawszy jest z uwagi na zajebistą koncepcję: powrotu do dzieciństwa, ażeby wywołać ducha pierwszych fascynacji muzycznych. Czego nie ma na tych ostatnich kilku płytach i singlach! The Velvet Underground, Barrett solowy albo z wczesnym Pink Floyd, czy Stonesi za czasów Jonesa, a wszystko to po uszy zanurzone w kwasie. Z industrialnego hałasu zostały śladowe ilości, dym z fabrycznych kominów zastąpiła chmura zielska. Nikt tu nie robi rewolucji; dzieci bunty mają w dupie, chcą tylko się bawić i żyć chwilą. I właśnie dlatego ta muzyka dojrzałych dzieci jest taka wspaniała.

Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Postaw mi kawę na buycoffee.to
Autor

Jacek Szafranowicz

Poeta, prozaik i publicysta. Wiersze, prozę oraz recenzje publikował m. in. na łamach "Przekroju", "Autografu", "Wyspy", "Drobiazgów" i "Kina". Były współredaktor "Blackastriala". Pochodzi z Gdańska, obecnie mieszka w Sopocie.

Brak komentarzy

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *