Dawno, dawno temu, gdy muzyka industrialna stawała się coraz bardziej popularna i znana w odpowiednich kręgach, w Polsce obowiązywała godzina policyjna, a szczytem osiągnięć technologicznych było leciwe ZX Spectrum. Wtedy też polska muzyka głównie opierała się na punk rocku i nowej fali, które miały być odskocznią od szarej rzeczywistości. Za naszą zachodnią granicą natomiast było już bardziej różnorodnie, choćby z powodu demokracji, która gościła w większości tamtych krajów. Jednym z przykładów tejże wolności wpływającej na sposób postrzegania sztuki jest odłam muzyki industrialnej, która zwie się EBM (tutaj pewnie pojawi się komentarz Raya, gdyż nie jest jej wielkim fanem [eee… lubię krupnik – dop. raj]), a Die Krupps można z pewnością uznać za jednego z ojców Electronic Body Music.
Za całym zespołem stoi w sumie jedna osoba, która potrzebuje innych muzyków tylko po to, by nagrać np. gitary czy perkusję, tudzież występować na żywo. Mowa tutaj o Jürgenie Englerze, który – w przeciwieństwie do nastawienia Grumpy Cata – przez lata eksperymentował zarówno z brzmieniem Die Krupps, jak i wyglądem (osobiście preferuję jego image właśnie z opisywanego krążka). Rozpoczynał jako młody chłopak w białym bezrękawniku, aby następnie przeistoczyć się w długowłosego metalowca, by w wieku ok. 50 lat zmienić się w kogoś bardziej stonowanego, z nutką KMFDM (skórzane rękawice bez palców, moja miłość). Nie będę się jednak zajmować tym, jak wygląd zewnętrzny wpływał na twórczość tego jakże miłego pana o aparycji podobnej do twarzy mego sąsiada, lecz samą muzyką, którą prezentował w okresie zwanym „The Metal Years”. I bynajmniej nie chodzi o wydawanie dźwięku z beczek tudzież kawałków metalu, lecz o gitary!
Tak, tak, moi mili. Korzenie i inspiracje, które rozpoczęły przygodę Jürgena z muzyką (czyli jakaś kapela rock and rollowa w roku 1979 i fascynacja twórczością Metalliki) zaczęły odbijać się na jego utworach dopiero po mniej więcej dziesięciu latach od wydania pierwszego albumu o nazwie „Stahlwerksymphonie”. Omawiany dziś przeze mnie ,,II – The Final Option” jest jakby drugą częścią w trylogii albumów, zapoczątkowanych przez… „I”. Bo tak nazywał się poprzednik, po prostu rzymska jedynka. Nic więcej. Jednakowoż to niesamowite, jak bardzo się od siebie różnią.
Album nagrany niemal rok po poprzednim zaskoczył. Elektronika – typowy dla EBM-u kwadratowy bas i ewentualne uderzenia w metal zostały zniwelowane do odpowiedniej ilości, zastępując programowaną perkusję żywym setem; pustka pozostała zaś po wyciszeniu efektów dłubania przy syntezatorach pozwoliła na użycie mocnych, metalowych gitar, które na poprzednim albumie były raczej prymitywne. Partie grane przez Lee Altusa (grał w Exodusie – zorientowani wiedzą, co to za kapela) nie były co prawda wirtuozerią – raczej proste rytmy i melodie, które ładnie pasowały do obecnej w mniejszym stopniu elektroniki. Gdzieniegdzie przebijała się jakaś solówka na gitarze. Lecz mimo ogromnych metalowych wpływów, Die Krupps byli w stanie zachować to „coś”, co czyniło z nich Die Krupps.
Nie wiadomo czy to wokal Englera się do tego przyczynił (raczej przeciętny, acz momentami całkiem mocny), czy może odwaga związana z tak ryzykownym eksperymentem, czy może to przez jego włosy i zarost? Nikt tego nie wyjaśni. Osobiście uważam, że był to skutek wyważenia idealnych proporcji pomiędzy EBM-em a muzyką gitarową – słuchając po raz wtóry „The Final Option” czuję tego staroszkolnego ducha, który był wszechobecny we wcześniej wspomnianej odmianie muzyki industrialnej. Ducha, który wręcz straszy i manifestuje swoją obecność w każdym utworze. Skoro o utworach mowa, muszę wspomnieć o trzech konkretnych kawałkach, które wbiły się w mą pamięć najbardziej.
„Fatherland” (może to skutek tego anioła w teledysku?), „Iron Man” (nie ten od Black Sabbath, to raczej manifest, którego tekst idealnie by pasował do gry Deus Ex) i mój best of the best of the best, czyli „To The Hilt”. Ten ostatni po prostu uwielbiam, ubóstwiam, kocham i co tam jeszcze. Ten wstęp na bongosach, potem ten taneczny rytm i miło plumkający bas w tle, ta rapowa inspiracja, ten teledysk w kiblu, gdzie Jürgen Engler tańczy z jakimś starszym panem, no i całkiem miła dla ucha melodyjka, a także tekst, który mógłby być moim hymnem w każdym obcym mieście, w którym jestem. Czy trzeba czegoś więcej?
„The Final Option” to z pewnością najbardziej rozpoznawalny i szanowany album niemieckiej formacji. Udowodniła nim, że „nowe” (jak na ówczesne czasy) wcale nie musi znaczyć „gorsze”. W jednej z prywatnych rozmów z liderem owej formacji rzuciłem, iż wydanie takiego albumu było wyjątkowym ryzykiem. Jürgen jedynie odpowiedział: „Bo tak było. Zawsze podejmowaliśmy ryzyko”. I bardzo dobrze, bo czymże byłaby teraz muzyka, gdyby każdego ogarniał strach przed tym, co się wydarzy?
Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Brak komentarzy