Damon Albarn czyli jak byśmy napisali dekadę temu: lider Blur. Niestety, jego najważniejszy zespół „skończył się” na „Think Tank” – nawet ciężko się dziwić, bo po takiej płycie już nic tylko się skończyć. Nikłe szanse na stworzenie czegoś lepszego. Co prawda Blur ciągle się od tego 2003 reaktywowali, grywali koncerty (w tym na powrót z wcześniej wyklętym gitarzystą, Grahamem Coxonem), nagrali nawet dwa single, ale ciągle ciężko im wrócić na dobre: czyli pełnowymiarowym albumem. Nie znaczy to jednak, że Albarn od 10 lat się nudzi, o nie. Ma przecież na swych barkach również Gorillaz, w międzyczasie zaśpiewał na płycie „The Good, the Bad & the Queen”, próbował też swoich sił w operach „Dr Dee” i „Monkey: Journey to the West”, a to zaledwie czubek góry lodowej.
W tym roku ukazuje się w końcu pełnoprawny debiut pod własnym nazwiskiem (teoretycznie to jego druga solowa płyta: w 2003 roku ukazał się wydany tylko na winylu szkicownik „Democrazy”, ale jego się zbytnio nie da słuchać). Ostatni album Blur został napisany praktycznie w całości przez Albarna – czy więc „Everyday Robots” to płyta na miarę tamtego arcydzieła?
Dziwna jest moja historia zapoznawania się z tym krążkiem.
Pozwolicie, że skupię się na niej, bo przecież o samej płycie wiecie już wszystko z mniej lub bardziej hipsterskich portali i blogasków muzycznych. Pierwszy raz zapuściłem go sobie po ciężkiej nocy do śniadania, ledwo żywy, nieprzytomny. Przesłuchałem pierwszy utwór, klimatyczne „Everyday Robots” z wsamplowanymi smykami… I odleciałem, a raczej: usnąłem. Śniły mi się dziwne rzeczy. Spacerowałem z jakimś ciemnoskórym towarzyszem przez coś, co chyba spokojnie można podciągnąć pod definicję dżungli amazońskiej. Potem płynęliśmy przez kryształowo czystą wodę, wiosłując rytmicznie własnymi rękoma. Przejrzałem się w wodzie i obserwowałem jak wiosłuje mój towarzysz, lecz jego odbicie robiło zupełnie inne rzeczy niż siedzący obok oryginał, między innymi słuchał muzyki z wielkiego ciekłokrystalicznego telewizora.
Próbowałem się do niego odezwać, rozpocząć jakąś rozmowę, spytać o telewizor z odbicia – zero reakcji, komunikacyjna przepaść. Poczułem się osamotniony w tych niewątpliwie pięknych okolicznościach przyrody, więc sięgnąłem po swojego iPoda (skąd nagle u mnie iPod???) i wcisnąłem „play”. Nie miałem słuchawek, ale błyskawicznie usłyszałem dźwięki w swoich uszach. A może nie tyle w uszach, co wprost w sercu?
Niezidentyfikowany utwór jakby przeszedł płynnie w odgłos bicia tego życiodajnego organu.
W końcu dopłynęliśmy do brzegu, a mój milczący kolega wskazał palcem głęboko w krzaki i wymlaskał coś niezrozumiałego. Posłusznie poszedłem w kierunku wskazanym przez jego dłoń, przecisnąłem się przez krzaki, aż niespodziewanie wylądowałem na ukrytej przed całym światem polance. Nie polanka jednak wzbudziła moje zainteresowanie, a to, co stało na jej środku: mały, słodki słonik z trąbą uniesioną do góry, jakby w geście przywitania. Błyskawicznie wyrwałem się z melancholijno-refleksyjnego nastroju i zacząłem się z nim bawić. Słonik biegał, a ja za nim, chciał zatrąbić, a ja łapałem go za trąbę. Wydawało mi się, że śpiewamy razem jakieś piosenki z telewizji, ale przecież nie myśleliśmy już o medialnym szumie – zwierzątko najpewniej nawet go nie poznało.
Zmęczony po zabawie przysiadłem pod drzewem i odetchnąłem wpatrując się wciąż w słonia. A on wpatrywał się we mnie. W jego oczach dostrzegałem naiwną, dziecięcą ciekawość i radość życia. Rzeczy już tak mi obce, których żadna dżungla, żaden słoń, ani nawet najbardziej samolubni giganci nie byli już w stanie we mnie wskrzesić. Za to zupełnie nie wiem, w którym momencie zamiast słonia pojawił się obok mnie z powrotem czarnoskóry towarzysz. W ręce miał brązowy proszek.
Wyciągał ją w kierunku mnie. Wszystko nagle powróciło.
Słońce zachodziło we wczesnojesienny sposób. Rozłożyłem przed sobą kawałek folii i wyciągnąłem zapalniczkę – co miałem z tym zrobić dalej? Przecież już nie pamiętam. I to nie ja się tym zajmowałem, ktoś mi pomagał. Och, tak bardzo nie chciałem wracać myślami do tamtego czasu, ale przecież nie wiedziałem, że to tylko sen. Pewnie dlatego zapadłem w nim w kolejny sen. Nawet nie zdążyłem się mu przyjrzeć, błyskawicznie obudziłem się na podłodze w jakimś sklepie płytowym. Nieskończenie długie aleje z cedekami wypełniały mi całe pole widzenia.
Jakby zapominając, że mam w repertuarze zdolność wstania na dwie nogi, przeczołgałem się między półkami, aż trafiłem przed wielką ścianę, na której ktoś namazał czarnym sprayem „MODERN LIFE”. Co za bzdury. Czym prędzej zapragnąłem się wydostać z tego upiornie opuszczonego przybytku i jakoś tak się onirycznie złożyło, że za najlepszy sposób do dokonania tego wybrałem pociąg. Wydawało mi się, że wcale nie jedzie w siną dal, a stoi w miejscu. Przez moment miałem wrażenie, że unoszę się w powietrzu i zmierzam do Iraku na wojnę, ale przecież to już nie te czasy, tyle lat minęło bezpowrotnie.
Aż wyjrzałem przez okno, aby przekonać się, czy naprawdę nie unoszę się pośród chmur.
Nie, było całkiem ładnie – chmury odleciały w lepsze czasy i mogłem znowu spoglądać w zachód słońca. A może to już wschód? Przez chwilę się nad tym zastanawiałem, aż zapragnąłem zrobić zdjęcie, aby uwiecznić tę wzruszającą chwilę. Wtedy usłyszałem w głowie głos „uważaj na zdjęcia, które teraz zrobisz”. Nie miałem już iPoda, więc kto to mógł mówić? Już wiem! Obejrzałem się za siebie i zauważyłem, że wrócił mój czarnoskóry towarzysz. Musieliśmy cały czas płynąć na tym pieńku, co wcześniej. Przez krystalicznie czyste wody, nad którymi przelatywały białe sowy, a na brzegu można było dostrzec gdzieniegdzie przemykające pośród drzew małpy.
Ale mój kolega w podróży nie był już taki sam. Gdy wlepiłem w niego wzrok, uświadomiłem sobie, że wcale nie jest czarny. I że tak naprawdę to jakaś postarzona wersja Briana Eno. Chyba usłyszał moje spojrzenie, bo zaczął śpiewać, a z jego gardła wychodziły zaśpiewy całego chóru gospel. Cóż za niespodziewanie optymistyczne zwieńczenie naszej podróży. Niezbyt pasujące do reszty wędrówki? Cóż, fuck logic, przecież to sen. Gdzieś w oddali usłyszałem znajome smyki.
Kiedy się wreszcie przebudziłem, okazało się, że płyta leci już trzeci raz. Przez chwilę wydawało mi się, że z sennej oddali słyszę jeszcze eteryczny zaśpiew Natashy Khan… Ale to głos Albarna wyśpiewywał mi właśnie do ucha:
Śniło mi się, że odchodzisz
Ciężko jest pełnić rolę kochanka
Gdy telewizor jest włączony
A w twoich oczach nie ma już nic
Te słowa zapamiętałem z tej płyty najlepiej.
Ba, w ogóle całe „The Selfish Giant”: z tym dubowym stłamszeniem i knajpianym pianinem. Odpowiadając na pytanie z pierwszego akapitu, ten kawałek to na pewno arcydzieło na miarę „Think Tank”. A reszta płyty? „Everyday Robots” to dość niewesoła kolekcja piosenek, pełna autorefleksji nad otaczającą nas rzeczywistością oraz (zdaje się) własnym życiem wokalisty. Albarn jest na tej płycie jak na zdobiącej jej okładkę zdjęciu: zgarbiony, zamyślony, trochę gdzieś indziej. W takim kontekście można było oczekiwać czegoś więcej, bo płycie brakuje momentami wyrazistości, ale ujdzie.
Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Sen niezły ale zabrakło w nim rudej. :<
Ty to od razu wyczujesz, kiedy ściemniam o snach.
Ktoś musi 😀
Podziel się tym, co wziąłeś wtedy w nocy…