Ciężko mi jednoznacznie określić status płyty, której będzie poświęcony ten tekst. Z jednej strony, statystyki na Spotify czy nawet pół-martwym last.fm sugerują, że bynajmniej nie jest to, jak mi się wydawało, jakaś zapomniana perełka, płyta wcale nie przeszła bez echa i miała swoje pięć minut… no dobra, jeśli nie „w mainstreamie”, to przynajmniej trochę o niego zahaczając. Z drugiej – przynajmniej ja bardzo długo nie miałam pojęcia o jej istnieniu i trafiłam na nią w chyba najbardziej randomowy możliwy sposób, bo oglądając stare odcinki Beavisa i Buttheada. Tak czy inaczej, warto temu krążkowi poświęcić trochę uwagi.
Johnette Napolitano i James Mankey grali razem od wczesnych lat 80., początkowo pod zmieniającymi się szyldami, aż w końcu zespół w 1986 uformował się ostatecznie jako Concrete Blonde. Miejska legenda głosi, że nazwę zasugerował sam Michael Stipe – miała ona podkreślać kontrast pomiędzy rockowo-gitarową muzyką zespołu a introspektywnymi, pełnymi wrażliwości tekstami. Sama Johnette Napolitano twierdziła zaś, że to po prostu „zbitka słów, która brzmi fajnie”.
Zespół wydał dwa albumy, debiut zatytułowany po prostu „Concrete Blonde”, a trzy lata później jego następcę, „Free”. Były to raczej tradycyjnie hardrockowe płyty, typowe dla grania, które dominowało w tamtych latach. Na szczęście lata osiemdziesiąte nie mogły trwać wiecznie i w kolejną dekadę Concrete Blonde weszli z przytupem.
I to właśnie „Bloodletting” okazało się ich najciekawszym wydawnictwem.
Do „Bloodletting” przylgnęła łatka „rocka gotyckiego”, choć z gotykiem najwięcej wspólnego zdają się mieć wampirze odniesienia w tekstach – w otwierającym kawałku, z mówiącym sam za siebie podtytułem „The Vampire Song”, i pojawiającym się dalej na płycie „The Beast”, gdzie w refrenie padają słowa: Love is the leech / Sucking you up / Love is a vampire / Drunk on your blood. Do tekstów na płycie przejdziemy zresztą później, bo nie są tu one bez znaczenia.
Stylistycznie bardziej opisałabym „Bloodletting” jako coś, co mogłoby powstać, gdyby w podobnym okresie The Cult postanowili nagrać płytę z PJ Harvey. Nadal jest tu dużo gitar i typowo rockowych zagrywek, ale nie zabrakło i pewnej kobiecej wrażliwości w tekstach i wokalu frontującej Johnette Napolitano. W wywiadach mówiła otwarcie, że płyta powstała w ciężkim dla niej okresie, po zakończeniu nieudanego, trudnego związku, i to słychać. Nie tylko w tekstach, ale w samym brzmieniu jej głosu.
Zawsze, kiedy słucham tej płyty, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że słyszę kogoś, kto naprawdę swoje w życiu widział i przeżył.
Momentami zachrypnięty, w balladowych kompozycjach melancholijny wokal Johnette Napolitano stanowi piękne, słodko-gorzkie uzupełnienie tekstów jej piosenek. Najbardziej słychać to w największych przebojach z „Bloodletting”, czyli „Joey” i „Caroline”. Ten drugi kawałek zasługuje moim zdaniem na szczególnie wyróżnienie – jestem w stanie policzyć na palcach jednej ręki piosenki, które w ostatnich latach szczerze mnie wzruszyły, a Caroline jest na szczycie tej listy.
Z kolei tekst “I Don’t Need a Hero” nabiera nowego znaczenia w kontekście wspomnianych przeżyć Napolitano, które towarzyszyły jej podczas pisania albumu. Rozlicza się w nim ze złą relacją, wspominając z jednej strony w zwrotkach jej dobre momenty, a z drugiej z pewnością powtarzając słowa refrenu:
I don’t need a hero, I don’t need a soldier
I did when I was younger, But now that I am older
I don’t need a father, I don’t wanna be your mother
It’s just that anyone of us is half without another one is you
„I Don’t Need a Hero”
Nie zabrakło tutaj też bardziej przebojowych kompozycji, takich jak wspomniane wcześniej „The Beast” czy „Days and Days”. Rozkładają się w zasadzie dokładnie pół na pół z balladami, a moim zdaniem to właśnie w tych intymniejszych, bardziej osobistych kompozycjach leży siła tego albumu.
Zespół wydał w kolejnych latach jeszcze kilka płyt i ostatecznie zakończył działalność w 2006 roku.
„Bloodletting” pozostaje jednak ich najbardziej rozpoznawalnym wydawnictwem – flirtujący z gotyckimi motywami rock z przełomu dekad, mieszający przebojowość z wrażliwością, pełen osobistych tekstów, a jednak nadal przystępny dla słuchacza. Choć typowo rockowe granie już dawno nie należy gatunków, po które najchętniej sięgam, nadal jest w tej płycie coś, co sprawia, że chce się do niej wracać.
Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Brak komentarzy