Zawsze mam problem z szufladkowaniem zespołów z wytwórni 4AD. Żaden to przecież gotyk, bo gdzie Dead Can Dance, a gdzie Bauhaus. Z drugiej strony Bauhaus to jeszcze przecież bardziej postpunk – gdzie Bauhaus, a gdzie Fields of the Nephilim? Nie ma co wrzucać do dreampopów i innych ethereali, bo przecież pierwszą szufladkę przywłaszczyli sobie dzisiejsi hipsterzy, a ethereale kojarzy się dziś w ogóle z jakimiś folkami i innym metalem. Kolejny raz wychodzi, że szufladki są bez sensu. Wszystkie wspomniane zespoły łączy jednak jedno: stawiają na klimat. A jeśli o klimaty chodzi, 4AD zasługuje na własną, oddzielną szufladkę. I pora by wreszcie coś z niej wyciągnąć.
W przypadku Cocteau Twins, na ogół wszelkie wyrocznie na piedestale stawiają „Treasure”.
Naturalnie muszę więc wybrać coś innego – i nawet dobrze się składa, bo zawsze wolałem „Victorialand”. To bardzo specyficzna płyta, nawet jak na ten zespół. W połowie lat osiemdziesiątych Cocteau Twins mieli twardy orzech do zgryzienia: właśnie zredefiniowali swój styl i wydali wspomniane dzieło, które zaskarbiło im przychylność słuchaczy i krytyki na całym świecie. Co robić, brnąć dalej w tę stronę? Cofnąć się o dwa kroki? Proza życia sama pchnęła ich w zupełnie innym kierunku. Ivo Watts-Russell właśnie „porwał” Simona Raymonde do prac nad drugim krążkiem projektu This Mortal Coil, Elizabeth i Robin Guthrie zostali więc sami. I nagrali ambientowy album praktycznie pozbawiony basu i perkusji. Podróż jedyną w swoim rodzaju, która zachwyca od pierwszych chwil.
To nie tak, że „Victorialand” od razu się jakoś ewidentnie odcina od „Treasure”.
Są tu całkiem przebojowe (jak na ten zespół) piosenki z niezrozumiałymi, wcale jednak nie mniej przez to wspaniałymi wokalizami Elizabeth Fraser, które spokojnie pasowałyby na poprzednią płytę: jak we „Fluffy Tufts” czy „Little Spacey” (nie, to wcale nie piosenka o gwieździe „House of Cards”). Do krainy anielskiego głosu Fraser i marzycielskiej gitary Guthriego wkracza jednak mrok, o jakim wcześniej nie było mowy. Słychać go najwyraźniej w utworach o najdłuższych tytułach: mantrowym „How to Bring a Blush to the Snow” i falsetowym „Throughout the Dark Months of April and May” (no proszę, a ponoć najlepsze miesiące to kwiecień, czerwiec, maj).
Wspaniałe piosenki, ale nie one świadczą o sile tego albumu. W tej roli wyróżniłbym „Lazy Calm” – za doskonałe wprowadzenie do sugerowanego już przepiękną okładką albumu klimatu (i ten saksofon!). „Whales Tails”, które linkowałbym w Wikipedii pod hasłem „Piękno” (nie będę Wam psuł skojarzeń z tym utworem, zdradzając, co naprawdę linkuje Wikipedia jako „whale tail”). No i wielki finał: „The Thinner the Air”, czyli ostateczna ucieczka do innego wymiaru, droga bez powrotu, po której aż głupio zapętlać ten krążek. A jako ciekawostka: swego czasu nawet nieoficjalnie zmiksowany z beatem „Protection” Massive Attack – to szczególnie dla tych, którym brakuje perkusji.
Ktoś może próbować snuć argumenty, że piosenki na „Victorialand” są do siebie zbyt podobne.
Że brakuje tu jakichś wyrazistszych momentów, że całość się zlewa w jedno. Dla mnie to tylko plus – to moja ulubiona podróż u boku Cocteau Twins i jedna z ulubionych płyt w katalogu 4AD. Jedyne, czego w ostateczności mógłbym się przyczepić, to że trwa tak krótko. Ale w końcu w życiu piękne są tylko chwile.
Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
rajmund



Ostatnie wpisy rajmund (zobacz wszystkie)
- Cozy Moss – Wołanie - 2 marca 2023
- Synthokracja Wyzwolona - 28 lutego 2023
- Host – IX - 28 lutego 2023
To ja jeszcze polecę „Head Over Heels” z 83 roku i „Blue Bell Knoll” z 88 roku 🙂
Wiadoma sprawa 🙂
fajne brzmienie
wydaje mi się, że krytycy nie byli wówczas tym zachwyceni…. mnie urzekła od pierwszych minut
Victorialand to taka ambientowa wczesna płyta, przed pojęciem ambient music.