Doprawdy, wstęp to chyba najtrudniejszy element każdej dłuższej pracy pisemnej i to bez względu na obrany temat. Dobry wstęp powinien być niczym spódniczka mini: odpowiednio krótki, aby zachęcić, lecz też wystarczająco długi, aby nie odsłonić wszystkiego. Staram się wyznawać tę zasadę, choć z różnym skutkiem dla tekstu (z tego miejsca chciałbym pozdrowić swoją Panią polonistkę – wiem, że tego nie czyta, ale tak jakoś wypadało). No więc tym oto sposobem przechodzimy do sedna tego wstępu, co da początek rozwinięciu, gdzie zajmę się albumem pewnej francuskiej formacji, której nazwa dość trafnie oddaje to, jaką muzykę tworzą. O kim mowa? O Chrysalide.
Początek tego eksperymentu jest datowany na rok 2002, kiedy to dwóch braci (nazywani Arco i Syco Trauma – dla formalności: to nie są ich prawdziwe imiona i nazwiska) postanowiło stworzyć kolektyw o nazwie Audiotrauma, zaś Chrysalide było swoistą wypadkową tego wydarzenia. Ich dyskografia nie jest przesadnie imponująca. Ot, EP-ka i dwa pełnoprawne albumy. Dzisiaj zajmiemy się tym drugim, „Don’t Be Scared, It’s About Life” z 2010 roku, w wersji krótszej, co nie znaczy, że gorszej.
Dlaczego Chrysalide? Dlaczego akurat oni wbili się w mój pokręcony i nienormalny umysł, skłaniając mnie do napisania tej recenzji? No cóż, powodów jest wiele, ale jeden z nich się szczególnie wyróżnia: ich niesamowita wyjątkowość. Bo jak inaczej nazwać połączenie mocno przesterowanych gitar, elementów muzyki symfonicznej (sic!), powernoise’u, trance’u, dubstepu, breakcore’u, electro-industrialu i techno (choć sami klasyfikują się jako cyberpunk)? Normalnie coś takiego nie miałoby racji bytu. Powinno zawalić się pod swoją niestabilną konstrukcją z powodu wzajemnej toksyczności muzycznej… A jednak w tym wypadku tak się nie stało.
Cytując klasyka, w tym szaleństwie jest metoda. To wręcz niesamowite jak bardzo (mimo różnic gatunkowych) to wszystko ze sobą współgra, po prostu działa sprawnie i bez zgrzytów! To uczucie, kiedy wita nas intro na smyczkach, aby po kilku sekundach nastrój podbudowała przesterowana stopa i wykrzyczane wokale (które momentami brzmią niczym Nivek Ogre – myślałem, że zaprosili go do produkcji albumu, ale tak nie było) jest po prostu niezapomniane.
Muszę również wspomnieć tutaj o Skinny Puppy, gdyż słuchając twórczości Francuzów, można odnieść wrażenie, iż czerpią od nich garściami. Nie można jednakże jednoznacznie powiedzieć czym się inspirowali dokładnie. Czuć jedynie ten specyficzny nastrój opuszczonego zakładu psychiatrycznego, do którego przyzwyczaili nas Kanadyjczycy, a teraz przyzwyczajają i Chrysalide. Zabawne – mam wrażenie, że trio z ojczyzny bagietek tak jakby przejęło pałeczkę po starym Skinny Puppy i postanowiło kontynuować to, czego zaprzestali Key i Ogre. W muzyce Chrysalide nie uświadczymy melodyjności, czystości i delikatnego podejścia do słuchacza, jakie teraz oferują chudzielcy na najnowszych płytach, o nie. Francuzi wyciskają z tej mieszanki siódme poty, wlewają to do miksera szaleństwa, dodając truskawki obłędu i doprawiając to szczyptą połowy możliwych chorób psychicznych, w międzyczasie mieszając całość nad przepaścią wielkiego kanionu, chodząc po cieniutkiej linie i żonglując butelkami jednocześnie.
Może to za bardzo rozbudowane porównanie, lecz jakże trafnie oddające oryginalność ich twórczości. Niesamowite jest również to, że z każdym przesłuchaniem albumu zdajesz sobie sprawę, iż odkrywasz coś nowego. I nie chodzi mi tu tylko o kwestie techniczne („Uu, tutaj są dudy! Hej, a tam mogę usłyszeć kontrabas!”), lecz o samą głębię i sens utworów. Dla człowieka niewprawionego i nieprzyzwyczajonego do takiej „jazdy po bandzie” może to brzmieć jak zupełny hałas bez ładu i jakiegokolwiek sensu. Lecz jeżeli ktoś jest na to gotów i eksperymenty muzyczne są dla niego czymś codziennym, z odnalezieniem się w twórczości Chrysalide problemów mieć nie powinien. Warto jednak wspomnieć, że nie jest to muzyka do słuchania na co dzień. Aby w pełni czerpać z tego albumu, trzeba mieć odpowiednie nastawienie, także nastrój musi temu sprzyjać.
Cóż można rzec na koniec – wydaje mnie się, że ten album świetnie wpisuje się w myśl przewodnią tej strony. Jest na nim wszystko, co może sprawić, że będzie tutaj niesamowicie pasować. Może i tylko jedna osoba uzna go za „słuchalny”, ale zapewniam was: czegoś takiego jeszcze nie słyszeliście.
PS Kto znajdzie na tej płycie element utworu „Navras” Juno Reactor, ma ode mnie kufel piwa. W komentarzu pochwalcie się, czy Wam się udało 😉
Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Brak komentarzy