Wrocław: miasto oczekiwań. Oczekuj godzinę po stłuczce autobusu, żeby przypadkiem nie przyjechać według planowego czasu. Zamów podwójne espresso, czekaj na nie 10 minut. Zamów latte, czekaj na nią kolejne dziesięć minut, tylko po to, żeby dowiedzieć się, że brzęczyk jest zepsuty i bez interwencji byś się tej kawy w ogóle nie doczekał. Czekaj na burgery… Dobra, nieważne. O tych zawiedzionych oczekiwaniach też już nie ma co wspominać, bo najważniejsze: jedź do Wrocławia w oczekiwaniu dobrego festiwalu… I co?
The Nest
Bzzzzzzz tzzzzzzzzzzz tzzzzzzzzz bzzzzzzzzz tzzzzzzzzz tzzzzzzzzzzzzzzzzzzz tzzzzzzzzzzzzzzzzzzz bzzzzzzzzzzz bzzzzzzzzz tzzzzzzzzz tzzzzzzzzzzzzzzzzzzz tzzzzzzzzzzzzzzzzzzz HILFE, HILFE! Tz bzzzzzzz tzzzzzzzzzzzzzzzzz bzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzz tzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzz bzzzzzzzzz tzzzzzzzzz tzzzzzzzzzzzzzzzzzzz tzzzzzzzzzzzzzzzzzzz bzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzy zzzzzzzzzzzzzzz HILFE, HILFE! Zzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzz zzzzzzzzzzzzzzzzz zzzzzzzzzzzzzzzzzzz zzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzz bzzzzzzzzz tzzzzzzzzz tzzzzzzzzzzzzzzzzzzz tzzzzzzzzzzzzzzzzzzz zzzzzzzzzzzzzzzzzzzzz zzzzzzzzzzzzzzzzz zzzzzzzzzzzzzz HILFE, HILFE!
Jak coś jest opisywane jako „psychodelia i oniryzm w służbie minimalizmu w jego maksymalistycznej postaci”, to odbieram to jako czysto „marketingowy” (choć silący się na „artystyczny”) bełkot, z którego nic nie wynika. Co to ma być, do cholery, „minimalizm w maksymalistycznej postaci”?! Po występie Christopha Clösera (Bohren & der Club of Gore – tak, w końcu coś o nich będzie na tym blogu!), Geralda Mandla (Mediengruppe Telekommander), Thomasa Mahmouda (Tannhäuser Sterben & das Tod) i Tycho Schotteliusa (Desmond Denker) już wiem, co to znaczy i wiecie co? Ten opis wcale nie jest taki bez sensu.
…PYRYMPYMPYM PYRYRYMPYMPYM PYRYRYMPYM
Zniszczyli mnie, totalnie. Od początku przywalili noisem HILFE HILFE, improwizacjami i elementami muzyki konkretnej. Walili i tłukli, aż potłukli w drobny mak, ale to banda łobuziaków, oni tak tylko dla hecy, więc zaraz posklejali nam dusze na powrót i ulepili z nich amalgamatowy absolut, tylko po to, by za chwilę PYRYMPYMPYM PYRYRYMPYMPYM PYRYRYMPYM. Wszystko to przy dźwiękach dla kierowców i ich zmienników, choć parokrotnie odnosiłem wrażenie, jakby były to dźwięki do grania nocą. Tak! Aż tak dalece to było posunięte, że momentami czułem, jakbym nadrabiał koncert The Residents lub nawet Coila, którego z wiadomych przyczyn już nigdy nie nadrobię – oczywiście w tym najbardziej eksperymentalnym wydaniu. Wszystko zeszło, rozpadło się i ostatecznie roztopiło w entropii przy dźwiękach „Sayweenjoy”, choć było to już chyba tylko oniryczne podtrzymywanie egzystencji pod postacią PYRYMPYMPYRYMPYMPYM PYRYRYMPYMPYM PYRYRYMPYM
psyche_violet: Co ja do cholery słyszałam, nadal pozostaje zagadką, a im dalej, tym struktura hałasu przywdziewała czterowymiarowy stan, nie oszczędzając moich uszu, przygotowanych jedynie na „dźwiękowy pejzaż chillwave’u” od Forest Swords.
DJ Salaud aka Franz Treichler
DJ Salaud znany szerzej jako Franz Treichler, czyli Młody Bóg z zespołu znanego jako The Young Gods. To dość często spotykane zjawisko: muzyk jakiejś dobrze znanej grupy przerzuca się na DJ-kę i proponuje coś zgoła odmiennego… Ale nie myślcie, że Salaud to jakieś pójście na łatwiznę w tej materii. Przyznaję, początkowo mnie delikatnie zmulił tymi swoimi drone’ami i innym ambienceniem. Trochę mi się to kojarzyło z pamiętną płytą „Music for Artificial Clouds” (patrzcie, wyszło mi przy okazji, że każdy awangardowy artysta musi mieć w swoim repertuarze płytę „Music for…”). Wciąż nie mogłem dojść do siebie po Neście, ale przecież to Treichler – wiadomo, że lipy nie odstawi. W końcu się rozkręcił i zaprezentował własną wizję końca świata. W muzyce metalowej zjawisko takie nazywamy „rozpierdolem” – osobiście pozostałbym przy związkach z nurtem apokaliptycznym. Coś takiego jak nieodżałowany Doubting Thomas cEvina Keya i Dwayne’a Goettela ze Skinny Puppy. Dźwięki, przy których czujesz, że w dość dosłowny sposób pali ci się grunt pod nogami, świat zamienia w gorejącą kulę magmy i spala ci członki, byś mógł ostatecznie wkroczyć do królestwa niebieskiego jako kaleka. Jak oni to nazwali tym razem? „Wycieczka w rejony muzycznych ekstremów, która przy bruistycznych inklinacjach zaprasza do obcowania z katartycznym hałasem”. Dokładnie to. A na koniec powrót w drone’owe ambiencenie, by jednak bezpiecznie trafić do domu. Doskonała klamra dla całego przedstawienia.
Dean Blunt
Forest Swords
Po takich performance’ach występ Matthew Barnesa i jego zaprzyjaźnionego basisty okazał się zaskakująco konwencjonalny. Żadnego noise’u, stroboskopów, pyrympym? No nie. Nawet sam Barnes to taki niepozorny chłopak, gibał się tylko między MacBookiem, sekwencerem i jakąś klawiaturką (choć jak trzeba było, sięgał po gitarę), ba! Nawet dziękował między utworami i pił nam piwo „na zdrowie”. Mistrz lasu okazał się skromny i naturalny – bez żadnej wystudiowanej pozy, artystycznej maniery i zastępu mrocznych mnichów. Co do tych mnichów, narzekałem kiedyś na „Gathering”, ale jako otwieracz koncertu sprawdziło się całkiem nieźle. Forest Swords oczywiście skupili się na „Engravings”: nie mogło zabraknąć „hiciorów” w postaci „The Weight of Gold”, „Ljoss”, a przede wszystkim owacyjnie przyjętego „Thor’s Stone”. Nie zapomnieli jednak wcale o EP-ce „Dagger Paths” – musiało wybrzmieć „The Light” i „Miarches”. Ale największe wrażenie zrobiło na mnie mimo wszystko „Friend, You Will Never Learn”: trochę rozimprowizowane, oniryczne, doskonałe na koniec płyty, koncertu czy czegokolwiek innego. Klimat występu uzupełniały wizualizacje i odpowiednio mroczne oświetlenie, na które z pewnością narzekałby każdy znany mi fotograf, ale jak dla mnie tak się właśnie powinno świecić na takich koncertach.
The Haxan Cloak
O nim już krótko, żeby się nie rozpisywać. Zdecydowanie najlepszy występ tegorocznego Avant Artu. Bobby Krlic zaprezentował co prawda identyczny set, co na ostatnim Offie, ale tym razem trafił na o wiele podatniejszy grunt. Wiadomo, stuprocentowo oddani wyznawcy, którzy pójdą za nim w najciemniejszy mrok – zero przypadkowych osób. Tylko dla najodważniejszych i spragnionych najboleśniejszych doznań. Tych, którzy odważą się podążyć drogą tak ciemną, że mogą już nie odnaleźć drogi z powrotem w świetlistą rzeczywistość. Tak się złożyło, że miałem okazję zagadać chwilę do Haxana po jego spektakularnie horrorystycznohauntologicznym występie. Zadałem mu pytanie, które gnębiło mnie, odkąd pierwszy raz odpaliłem jego pierwszy krążek: „▲⅃●Λↁ◍ặ ƨӉ●§ I††ữ✞ℾლ?”. Trochę bałem się jego reakcji, zwłaszcza że nie przejawił nawet cienia uśmiechu. Ale odpowiedział. Krótko. Zdecydowanie. Treściwie. Tak, jak sobie wymarzyłem: „♏∆⇂đℑ≥§ђ◍⊇”.
PS Wczorajszym rockburgerem dnia był „The Forest” – dałbym sobie rękę uciąć, że ktoś chciał zrobić nawiązanie do „A Forest” The Cure, tylko ups, coś nie wyszło. Ale może to miało właśnie nawiązywać do Forest Swords?
Foty by psyche_violet. Glitched by PYRYMPYMPYM.
Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Minimalizm w maksymalistycznej postaci – nadaje się na nazwę aczika. PYRYMPYMPYMPYRYMPYMPYMPYRYMPYMPYM zresztą też.