Gdy wiele lat temu kumpel zapoznawał mnie z Android Lust, zaczął z grubej rury: Bo wiesz, ta kobitka to jest taki Reznor w spódnicy. Po każdym albumie wydaje remiksówkę, a „The Dividing” to jest w ogóle taki jej „The Fragile”, posłuchaj sobie „Kingdom of One”, jakiż to jest hicior. Po latach nie wiem, czy ten kawałek to dobry numer na start. Czuć w nim jakieś odległe echa nieśmiertelnego „Wish”, ale przecież takich numerów było na pęczki. Na dodatek daje dość słabe wyobrażenie o całym „The Dividing”. Bo choć porównanie do NIN-owego „The Fragile” mocno na wyrost, nie wzięło się wcale znikąd. I podobnie jak tamten dwupłytowy kolos, tak i ten krążek można bez wahania wskazać jako najlepszą pozycję w dorobku Shikhee.
A ta z kolei to wymarzony materiał na żonę dla każdego miłośnika rocka industrialnego.
Shikhee D’iordna urodziła się w Bangladeszu, ale dorastała już w bliższych nam kulturowo Anglii i Stanach Zjednoczonych. Niemniej takie a nie inne pochodzenie z pewnością w dużej mierze ukształtowało jej muzykę i to dzięki niemu jej twórczość stanowi tak oryginalną mieszankę dobrze nam znanych brzmień z zupełnie egzotycznymi dźwiękami i świeżym podejściem. W mniejszym stopniu, ale dało się to wyczuć już na debiutanckim „Resolution” i towarzyszącej mu remiksówce „Evolution”. To płyty, którym nie sposób odmówić oldskulowego uroku, już tam trafiały się chociażby oparte na schizowych wokalizach i krzykach utwory, które staną się potem znakiem rozpoznawczym Shikhee, bardzo pozytywne wrażenie robił też cover kultowego „Slice of Life” Bauhausu, jednak dość schematyczne podejście do utworów i oparte w większości na klawiszach aranżacje pozostawiały spore pole do rozwoju. Na swoim drugim pełnowymiarowym krążku Shikhee nie miała już żadnych zahamowań.
Postawiła wszystko na jedną kartę i stworzyła arcydzieło.
Jak wspomniałem, taki kawałek jak „Kingdom of One” jest tu raczej tylko jeden. Mamy jeszcze noise’ową rzeźnię w iście sado-masochistycznym „Sex and Mutilation” i to w zasadzie tyle. To jednak płyta kobiety, która stawia bardziej na smutne, pełne żalu kompozycje jak „Panic Wrought”, gdzie nostalgicznym klawiszom towarzyszą równie niewesołe wersy: Here I stand, empty heart, empty hands / When all is silent, I lay defenseless in my solitude. Ale wokalistka nie poddaje się, stać ją dalej na krzyk frustracji, stanowiący zarazem też o oryginalności Android Lust. Shikhee potrafi uwodzicielsko zapraszać do wspólnej podróży, by zaraz nieludzko i złowieszczo szeptać („Follow”), ale gdy trzeba się wydrzeć („The Want”), też nie ma z tym najmniejszych problemów. Największe wrażenie robi jednak w tych najsmutniejszych, najbardziej zrozpaczonych utworach jak „Unbeliever”, gdzie jej pragnienie, by po prostu móc jeszcze uwierzyć, poruszy najbardziej mechaniczne serca.
Z takimi momentami kojarzę „The Dividing” najbardziej. To przejmująca i nie pozostawiająca większej nadziei płyta.
Nie znaczy to jednak, że brakuje tu fragmentów bardziej „lekkostrawnych”. Przede wszystkim wyróżnia się singlowy „Stained”. Zwiewne wokalizy uwydatniają melodię zamiast pogłębiać depresję, przestrzenne electro-industrialne klawisze wpadają w ucho, a w spokojnym refrenie wyczuwam nawet względnie komercyjny potencjał. Serio, nie ma w tym utworze odjazdów, które mogłyby odstraszyć bardziej mainstreamową, elektroniczną publikę. Takim odjazdem byłby prędzej „Another Void”, w którym monotonię beatu zabijają organiczne strunowce (ale raczej wciąż z sampla). Apogeum takich egzotycznych brzmień jest „Fall to Fragments” z partią fletu idealnie dopasowaną do industrialnych klawiszy i zdehumanizowanego charkotu Shikhee. To tu najbardziej upatrywałbym „fredżajlowych” inspiracji.
Podobnie jak Nine Inch Nails, Android Lust to przedstawienie jednego aktora.
W tym wypadku atutem może być sam fakt, że mamy do czynienia z aktorką. Trzeba jednak wyraźnie zaznaczyć, że aktorką wybitnie utalentowaną, niezależną i samodzielną, na której umiejętności nie trzeba patrzeć pobłażliwie przez pryzmat urody. Aktorką, po której występach słychać, że wiele przeszła, a jej sztuka wypływa wprost z krwawiącego serca. Potrafiącą pokazać się od wielu stron, wzbudzić w widzach strach i niepokój, ale gdy przyjdzie co do czego: zaprezentować się jako po prostu kruchy i wrażliwy człowiek – jak w zamykającym ten krążek „Burn”. Miniaturze z poruszającą altówką i klawesynem, a także zrezygnowanymi słowami:
Slowly peel this crust that is forming
over my skin
to protect me from my
dissapproving mind
which carries on
exploiting my weaknessAshes falling surrounding me
I don’t careMask this burning
And my ever searching eye
shuns its findsAnd I burn…
Ostatnimi czasy „The Dividing” doczekało się rocznicowego wznowienia na winylu oraz w postaci cyfrowej, wszystko zorganizowane dzięki zbiórce fanów. Warto wspomnieć, że z jej okazji Shikhee scoverowała też najlepszy kawałek z naszej ukochanej płyty Ministry. Szkoda, że Ala Jourgensena nie stać na taki dystans… W kontekście „The Dividing” nie wypada też zapominać o towarzyszącej mu remiksówce „Stripped & Stitched”. Znalazły się tam nie tylko wywrócone na drugą stronę remiksy, lecz także poruszający odrzut, który może i nie pasował do oryginalnej całości, ale wciąż stanowi jeden z najlepszych utworów Shikhee.
Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Daję jej 'Nie’ za to, co zrobiła z Worlockiem:
ej, to moja żona! 😀
Danny Neroese Dlatego podlinkowałem „Revenge”.
Danny, popieram!
Zeal dziękuję że się ze mnązgadzasz.
Są utwory które można zcoverować, ale na dwa sposoby: albo zmieniać je kompletnie, albo nie. Worlock należy do tych, których po prostu NIE MOŻNA zcoverować.
Może i nie można, ale Shikhee poniekąd musiała: ostatnią płytę nagrywała przy wsparciu z Kickstartera, jeden z progów cenowych oferował, że scoveruje dowolny kawałek, jaki sobie kupujący zażyczy. No i ktoś krzyknął „Worlock”.
Ale i tak isę tego nie robi:(
Nie no bez przesady. Coverować można wszystko byleby to miało ręce i nogi. I co ważniejsze – żeby dało się tego słuchać bez odruchu wymiotnego 😉
No właśnie, bez przesady. https://www.youtube.com/watch?v=l6pJMOPJlMI
😛 https://www.youtube.com/watch?v=RLnik5fy5Hw
Chociaż i tak uważam, że „królem coverów” jest ten pan http://www.youtube.com/watch?v=W5m_CdCzKYY
a przez chwilę wahałam się czy nie dorzucić wam Device i Cheesa :3 został mi jedynie http://www.youtube.com/watch?v=x0psq9eveKQ
Coś czuję, że skleimy z tego wpis o coverach xD
Ej, wczoraj właśnie nad tym myślałam, tylko apropo Bela Lugosi’s Dead. Można pokombinować.
Bela Lugosi’s Dead? Ok! http://www.youtube.com/watch?v=piyLwLXcRcs
https://www.youtube.com/watch?v=eiQuThivPBE&feature=kp tak sie kowery robi!