Polska zawsze stała prog rockiem. I stoi zresztą do dziś, na co najlepszym dowodem mogą być wciąż niesłabnące sukcesy Riverside. Ale wydaje mi się, że to w latach dziewięćdziesiątych mieliśmy apogeum zainteresowania taką muzyką. To wtedy kwitły takie zespoły jak Collage, Quidam czy Lizard. Pomiędzy nimi z kolejnymi problemami i wcieleniami borykał się Abraxas, by w 1996 roku wydać wreszcie upragniony debiut. Płytę, którą do dziś zachwycają się miłośnicy rocka progresywnego – wcale nie tylko z Polski.
Losy Abraxas (nazwa zespołu pochodzi z powieści Hermanna Hessego – nie od płyty Santany, tak na wszelki wypadek) od początku były dość burzliwe. Zespół narodził się w 1987 roku w Bydgoszczy z inicjatywy wokalisty Adama Łassy i gitarzysty Łukasza Święcha. Nie był to zbyt dobry okres dla progresywnego grania: w Polsce rządził wtedy punk, panowie mieli problemy z przebiciem się do świadomości słuchaczy. Po dwóch latach grania Abraxas zakończył działalność, ale już w 1991 reaktywował się w rozszerzonym składzie. Zdeterminowani muzycy przystąpili do prac nad nowym materiałem i to właśnie wtedy powstały ich najbardziej znane utwory.
Stąd już była prosta droga do lokalnego sukcesu: koncerty przyciągały coraz większe grupy ludzi, na co miała z pewnością wpływ ich niecodzienna oprawa, teatralny charakter i mnogość dziwacznych rekwizytów. Zarejestrowany został nawet występ dla bydgoskiego radia, który do dziś krąży w postaci bootlega, a w lipcu 1992 zespół trafił na festiwal w Węgorzewie. Niestety, dobrą passę przerwała śmierć gitarzysty, Radka Kamińskiego, w wypadku samochodowym. Już wcześniej sytuację zespołu komplikowało powołanie do życia innego projektu, Anyway. Wydawało się, że Abraxas zgasł, zanim na dobre zdążył zabłysnąć, ale nie bez powodu mawiają: do trzech razy sztuka…
W 1994 roku Łassa powołał do życia trzecie wcielenie Abraxas, z zupełnie nowymi muzykami. I to właśnie ten skład okazał się najbardziej szczęśliwy dla zespołu, który konsekwentnie budował swoją koncertową legendę, przypieczętował ją występem na I Festiwalu Muzyki Progresywnej w Warszawie, a już po wydaniu płyty supportował takie sławy jak Arena, Fish, Porcupine Tree, a nawet Robert Plant i Jimmy Page. I zresztą wśród nich można już szukać punktów odniesienia dla muzyki bydgoskiej grupy.
Abraxas to przedstawiciele rocka progresywnego w wydaniu stawiającym atmosferę nad technicznymi popisami (czyli tak jak w tej muzyce zawsze być powinno). Trochę pod Marillion (ten jedyny słuszny, z Fishem), trochę pod klasyczne dokonania Yes czy Genesis z lat siedemdziesiątych. Do tego niepodrabialny wokal Adama Łassy, porównywany do Petera Hammilla, a nawet Mr. Doctora z Devil Doll. Jakiejś nadzwyczajnej mocy w nim może nie ma, ale nadrabia ekspresyjnością, plastycznością i skłonnościami do szaleństwa, zawsze tak mile widzianymi. Nie myślcie jednak, że Abraxas to niewyszukani odtwórcy i plagiatorzy cudzego stylu: to kapela o charakterystycznym, oryginalnym stylu, który jak rzadko kiedy: można albo kochać, albo nienawidzić.
Najlepszą jego wizytówką jest prawdopodobnie ich najbardziej znany utwór, inspirowany jedyną powieścią Oscara Wilde’a „Dorian Gray”. Niesamowicie klimatyczne połączenie klawiszy i fletu Marcina Błaszczyka ze złowrogim przyspieszeniem i niepokojącym tekstem natchnionego wokalisty:
Jak Święty z cudnego snu
Płyniesz tam, orszakiem do gwiazd
Tylko zbrodni ślad, głosy dusz
Dzielą nas i wszechświat na pół
Jak to jest, wie jeden Bóg
Czystość ran, godność i ból
Ceremonie dla złamanych serc
Dzieci płacz, wędrówki po kresJest w tobie jad, niegodny, by żyć
Zatrute wino, a portret we krwi
I szukasz, szukasz zła
Przeklęty jak swój cień
A twoje imię Dorian Gray
Innym klimatycznym cudeńkiem jest „Tarot” – ileż w tym utworze się dzieje! Wpierw mroczne i powolne wprowadzenie, przywołujące na myśl stare, dobre horrory (np. wytwórni Hammer – nie bez powodu Abraxas był jednym z ulubionych zespołów Tomasza Beksińskiego), majaki, orientalne fragmenty w tle i ten złowrogi szept, przechodzący dalej w krzyk: „Postawić ci… tarota? A jednak ci postawię tarota!” Jazda zaczyna się dopiero pod koniec trzeciej minuty: niespodziewanie ładna gitarowa melodia i po raz kolejny teatralny, egzaltowany śpiew Łassy, który jednych będzie zachwycał, innych odstraszy od Abraxas na zawsze. A jest jeszcze przebojowy wręcz „Kameleon” i jawnie marillionowskie „Inferno”…
Ale największe wrażenie bydgoska grupa robi w tych najbardziej rozbudowanych utworach jak „Alhambra”, dedykowana pamięci Radka Kamińskiego. Balladowy wstęp na akustyku z przejmującym akompaniamentem fletu prowadzi do rozbudowanej, podniosłej kompozycji ubarwionej smyczkami, ale i z iście kakofonicznymi momentami szaleństwa… Z których znów wyłania się coś pięknego i chwytającego za serce. „Ajudah” to z kolei powrót do makabrycznych klimatów, zarówno w warstwie tekstowej (mówiącej o matkobójcy), jak również dźwiękowej. No i oczywiście znów fenomenalna interpretacja wokalisty, który raz rzeczywiście jakby się skrada („Szeptem skrada się po schodach / Duma matki, jej Ajudah”), to przechodzi do modlitwy („Ojcze nasz, któryś jest w niebie”), to wzbija na falsetowe wyżyny w swoim monologu („Wciąż powtarza się mistyfikacji scena ta, arteria ma / Już nie, już dość, nie mogę w błędnym kole trwać”).
A całość wieńczy jeszcze „Tabula Rasa”, gdzie dynamiczniejsze fragmenty przerywa podbarwiona syntezatorem solówka gitarowa, potem znowu nastrojowy fragment a’la Clannad, aż po podniosły finał ze skandowanym tytułem. Nie sposób opisać, co się w tych utworach dzieje.
Abraxas wydał potem jeszcze dwie płyty: chłodno przyjęte „Centurie” (choć znalazła się tam jedna z najpiękniejszych polskich piosenek o miłości) i dość eksperymentalny „’99”. W 2000 roku pożegnali się koncertówką „Live in Memoriam”, zarejestrowaną na specjalnym koncercie poświęconym pamięci Tomasza Beksińskiego. Debiutowi nie dorównali już nigdy, również w licznych projektach pobocznych, którym oddali się później muzycy zespołu, w tym niejako kontynuującym po dziś drogę Abraxasu Ananke. To jedna z najważniejszych płyt krajowego prog rocka. Robiąc teraz research natrafiłem na opinię jakiegoś Włocha, który każe spokojnie stawiać ją na półce między największymi płytami Yes, King Crimson, Van Der Graaf Generator i Rush. Niech to będzie dodatkowa zachęta, jeśli jeszcze nie poznaliście misterium Abraxasu.
Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Zapewne to był rok 96 kiedy to tuż przed 24-tą w (jeszcze starym, dobrym) R adiu Wa-Wa-usłyszałam pierwsze dźwięki Tarota…
W nocy i po ciemku potęgowało to niesamowitość utworu.
Uwielbiam do tej pory-pierwsza płyta nigdy się nie nudzi.
Potem był szał latania po sklepach muzycznych w poszukiwaniu kasety(jeszcze wtedy).
Płytę kupiłam dużo później ( ze cztery lala co najmniej) i byłam przeszczęśliwa.