Ziyo – Ziyo

80s, płyty, polak potrafi Autor: rajmund lut 16, 2015 Brak komentarzy

W zasadzie tarnowską grupę Ziyo można by pewnie rozpatrywać dziś w kategorii „one hit wonder”. Mimo że nazywany niegdyś „polskim U2” zespół miał parę hitów w latach dziewięćdziesiątych (i jeszcze pod koniec osiemdziesiątych), dziś kojarzony jest przede wszystkim z jednym: „Magiczne słowa” z płyty „Tetris”. Krążka, który z kolei zapisał się w annałach polskiej muzyki rozrywkowej za sprawą absurdalnie szpetnej okładki. Zespół zresztą starał się chyba powtórzyć to niechlubne dokonanie jedenaście lat później, przy okazji albumu „Popburger”.

Zajmiemy się jednak czymś z zupełnie innej beczki: pierwszą płytą, zatytułowaną po prostu „Ziyo”.

Co zabawne, choć debiut został zarejestrowany w 1987 roku – na długo przed „Magicznymi słowami” – to właśnie on uznawany jest za największe komercyjne osiągnięcie zespołu. Krążek sprzedał się w niewyobrażalnym nakładzie 180 tysięcy egzemplarzy – zdumiewającym tym bardziej, że to również największe artystyczne osiągnięcie Ziyo. I gdy tylko odpalicie sobie którykolwiek z tych utworów, z pewnością podzielicie moje zdziwienie. No ale w końcu lata osiemdziesiąte, inna mentalność, słuchało się innej muzyki, nawet w Polsce popularne były inne klimaty. I jakimś cudem takie nakłady były w zasięgu grupy, która na swojej płycie brzmi jak stare Clan of Xymox czy The Cure ze słynnego „Disintegration”.

Bo tak najkrócej da się scharakteryzować brzmienie „Ziyo”.

Co warto podkreślić: brzmienie, które – jak rzadko w tamtych czasach – nie odstawało specjalnie od zachodnich standardów. Może dlatego, że sesja nagraniowa trwała 250 godzin, a produkcja albumu zajęła 2 lata (wydano go dopiero w 1989 roku). Pełno tu nowofalowych klawiszy, mechanicznych rytmów i gotyckich gitar. Każdy ejtisowy wrażliwiec pokocha ten krążek już od instrumentalnego „Nr 1”. Otwieranie kolejnych wydawnictw takimi kolejno numerowanymi kompozycjami to tradycja, którą Ziyo utrzymuje do dziś (a więc do płyty „Puzzle” z 2009 roku). Ten rozmarzony pejzaż to świetne wprowadzenie do nieco poetyckiego nastroju tej płyty – gdy głos zabiera „Poza tym miejscem”, robi się już bardziej złowrogo. Z kolei „Obwarowany” wprowadza w oniryczną atmosferę, która za sprawą wokaliz Beaty Sawickiej budzi skojarzenia z twórczością jeszcze innych podopiecznych wytwórni 4AD, a mianowicie Dead Can Dance.

Niezaprzeczalnie rządząca w tamtym czasie radiowa „Trójka” wypromowała na swojej liście przebojów przede wszystkim trzy hiciory z tego krążka.

Po latach wciąż pozostają na nim najbardziej wyraziste. Pięknie w swej ponurości i najbardziej kjurowe w tym zestawie „Graffiti”. Pełne młodzieńczej energii, a także – chciałoby się dodać – wiary i nadziei „Idziemy wytrwale”, mające wszystkie cechy rockowego klasyka. No i podniosłe „Panie prezydencie”, które spokojnie można wrzucić do coldwave’owego elementarza obok „Ja myślę” Made in Poland czy „Może właśnie Sybilla” Madame. Z wczesną twórczością Gawlińskiego kojarzy się też refrenowy zaśpiew. W parze z przemyślaną muzyką idą równie sugestywne teksty wokalisty i basisty, Jerzego Durała. „Graffiti” czy „Panie prezydencie” są dziś wcale nie mniej aktualne jak pod koniec lat osiemdziesiątych, zaś „Idziemy wytrwale” to istna „Oda do młodości” debiutującego zespołu, który zresztą później będzie już kojarzony przede wszystkim z romantycznym nastawieniem do życia.

panie prezydencie
i wy wszyscy święci
miejcie nas w opiece
nas niewinne dzieci

panie prezydencie
i wy proletariusze wszystkich krajów
miejcie nas w opiece
tyle nam zostało
(„Panie prezydencie”)

to co za nami i obok nas
nieważne już
nieważne już
i tylko czasami chcę zmienić świat
zmienić świat chcę zmienić świat

(…)

i tylko nie mów mi że prawda zawsze leży pośrodku
i tylko nie mów mi że wszystko można mieć
i tylko nie mów mi że najbezpieczniej stać zawsze z boku
i wszystko mieć wszystko mieć
nie mów mi
(„Idziemy wytrwale”)

Na następnej płycie takich klimatów już brakuje.

„Witajcie w teatrze cieni” znacznie ograniczyło rolę klawiszy, które były najmocniejszym budulcem klimatu na „Ziyo” i poszło w bardziej rockową stronę. Zespół co prawda eksperymentował jeszcze później z elektroniką, w międzyczasie próbując jeszcze innych, raz mniej, raz bardziej udanych eksperymentów: a to płyta w całości po angielsku („Gloria”), a to własne interpretacje… Kolęd. Niestety, do takich klimatów jak na debiucie już nie wrócili. Nic dziwnego: „Ziyo” to jedna z tych płyt, o których bez większej przesady można powiedzieć, że już się takich nie nagrywa. Na szczęście można ciągle wracać – i odkrywać na nowo. Do czego zachęcam.

Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Postaw mi kawę na buycoffee.to
Autor

rajmund

Lokalny Ojciec Dyrektor. Współpracował m.in. z portalami CD-Action, Stopklatka i Antyradio. Po godzinach pisze opowiadania cyberpunkowe i weird fiction. Zafascynowany chaotycznym życiem szczurów.

Brak komentarzy

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *