Trevor Something – Death Dream

2015, płyty Autor: rajmund lis 05, 2015 komentarze 3

Niby fajnie jest dostać nową płytę ulubionego artysty, na której słyszymy tylko więcej tego, za co go tak uwielbiamy. Tą drogą nie można jednak daleko zajechać: prędzej czy później kończą się pomysły, formuła się wyczerpuje, a i szacunek dla tego czy innego muzyka tylko spada, bo ciągle próbuje tych samych sztuczek. Z kolei z eksperymentami nigdy nie wiadomo: bardzo łatwo zrazić do siebie dotychczasowych fanów, paść ofiarą oskarżeń o komercję albo na siłę zmieniać coś, co jednak funkcjonowało. Mimo wszystko takie płyty jak ta przekonują mnie, że warto. Bo jak się taki eksperyment powiedzie…

Powiem od razu: jestem w szoku.

Byłem już przy pierwszym odsłuchu „Death Dream”, bo zupełnie nie czegoś takiego spodziewałem się po Trevorze. Gdy pisałem jakiś czas temu o „Synthetic Love”, podejrzewałem, że wokalista okopie się w retro-ejtisowej stylistyce i będzie co jakiś czas płodził kolejne składanki przepełnionych nostalgią przebojów jak „Fade Away” albo inne „Do You Remember”. Jego ostatni singiel, „Summer Love”, tylko mnie w takim myśleniu utwierdził. Ale teraz już widzę, że wszystko to było zamierzonym trollingiem. Trevor Something specjalnie próbował uśpić naszą czujność, żeby zrobić jeszcze większe wrażenie nowym krążkiem. No i co tu kryć, udało mu się.

Na „Death Dream” nie ma już praktycznie śladu po wyluzowanym klimacie rodem z Miami.

Nie ma smutnych piosenek o miłości, ani hitów na plażę. To jedna z najmroczniejszych retro wave’owych płyt, jakie dane mi było usłyszeć w tym roku. W sumie już sam tytuł „Death Dream” – czy otwierające ją intro „If I Die” – zdradza, z jakimi klimatami będziemy mieli do czynienia. „The Possession” to powolne, muliste disco w rytm syntezatorowych wiertarek. Pulsujący rytm „The Touch of Your Skin” nie pozwala zapomnieć o tanecznym charakterze tego materiału, ale to impreza w futurystycznym klubie na statku kosmicznym lecącym do piekła. Szczególnie „Run Away” byłoby przebojem takiego parkietu.

Jak na parkietowo-taneczny album przystało, utwory przechodzą wyjątkowo płynnie z jednego w drugi, a pomagają im w tym liczne przerywniki. Ale nawet one same w sobie stanowią dowód geniuszu Trevora w budowaniu kapitalnego nastroju. „Brain Waves” brzmi jak zapomniana perła z ejtisowego horroru science fiction, której nie powstydziłby się Protector 101. To dokładnie przez takie brzmienia nie mogłem za dzieciaka spać po oglądaniu filmów z wypożyczalni wideo! Z kolei rozwleczony „Analogue Soul” przekonuje, że Trevor cały czas trzyma rękę na pulsie i nieobce są mu takie zjawiska jak vaporwave – bo ten przerywnik to modelowy przykład tego nurtu.

Dla odmiany „Thru the Wormhole” to dynamiczne wprowadzenie do najbardziej konwencjonalnego przeboju tej płyty.

Bo to wcale nie tak, że Trevor Something nagle wywrócił swój styl o 180 stopni – nie, jak już się osłuchałem z „Death Dream”, to wydaje mi się jak najbardziej logiczną konsekwencją jego rozwoju muzycznego. Najlepiej to słychać właśnie na przykładzie momentalnie wżynającego się w mózg „Your Sex Is a Dream”. Choć ta piosenka nie odstaje wcale od reszty krążka, czuć w niej tę samą lekkość, co w hiciorach, za które dotąd kochaliśmy Trevora (i nawet ta naiwność tekstowa znów brzmi znajomo). Tytuł „uśpionego” przeboju tego albumu wędruje zaś do „Can You Feel It?”, w którym znów wyczuwalna jest ejtisowa estetyka (ten klawisz w drugiej połowie!).

Fakt, że pod koniec „Death Dream” robi się nieco zbyt rozmyte.

Rozmarzone „No One Knows Your Name”, balladowy „Trip”, do tego wręcz nadmiar przerywników (przy czym zdają się już być tylko popisówami kolejnych efektów)… Trochę tego za dużo naćkane, ale i tak jest pod tym względem lepiej niż było na „Synthetic Love” – zwłaszcza że tym razem dostajemy bite 50 minut materiału. Wybaczam Trevorowi bez zająknięcia, szczególnie że swoje najnowsze dzieło zwieńczył w najlepszy sposób z możliwych. „Forever” zaczyna się na beacie trochę jak z „In the Air Tonight” Phila Collinsa, prowadzi zniekształconym wokalem przez znużoną zwrotkę, aż po dramatyczny refren, którego nawet nie wstyd cytować:

Just swallow this pill and forget whats real
The time will stand still and dreams are fulfilled
The angels will prey and god looks away
Your body decays you wish you could stay

Take my hand and we could do this together
Don’t be afraid this will make everything better
I want this feeling forever
I want this feeling forever and ever

No więc powtórzę: jestem w szoku.

Z całym szacunkiem do Trevora, nie spodziewałem się po nim tak dojrzałego kroku naprzód, a już na pewno nie w tak krótkim czasie („Synthetic Love” wyszło niecałe dwa lata temu!). „Death Dream” to odważny krok ku nowej, oryginalnej tożsamości artystycznej. Niespodziewanie dostałem solidnego kandydata na listę płyt roku. Mając tak szybko rozwijających się artystów, scena retro udowadnia, że należy ją bacznie obserwować, a ja już śpię spokojnie, że nie zje własnego ogona, zanim na dobre się rozwinęła.

Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Postaw mi kawę na buycoffee.to
Autor

rajmund

Lokalny Ojciec Dyrektor. Współpracował m.in. z portalami CD-Action, Stopklatka i Antyradio. Po godzinach pisze opowiadania cyberpunkowe i weird fiction. Zafascynowany chaotycznym życiem szczurów.

komentarze 3

  1. zapomnialemnicka pisze:

    Wydaje mi się, że chyba ostatnio scena synthwave ewoluuje w mhrocznym kierunku.

    1. rajmund pisze:

      Racja – i bardzo mi się to podoba 🙂

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *