The Prodigy – The Day Is My Enemy

2015, płyty Autor: Zeal kwi 04, 2015 1 komentarz

Kilka dni temu premierę miał nowy album The Prodigy. Myślę, że nikomu nie muszę przybliżać achievementów trzech muszkieterów – a jeśli muszę to lolnope, macie gógla. Album ten jest dla mnie jedną wielką, epicką zagadką, która niszczy cały układ międzyplanetarny swoim pierdolnięciem. To w końcu domena Liama Howletta – nie ma pierdolnięcia? Nie słuchasz The Prodigy, so fuckin’ simple! No ale od początku.

Na lisim albumie znajdziemy 14 utworów (o jeden więcej w wersji iTunes), co jest Prodiżowym rekordem – dotąd przeważnie dostawaliśmy 12. Idziemy więc na ilość czy na jakość? W zasadzie to i to. W przeciwieństwie do retro brzmienia „Invaders Must Die”, na „The Day Is My Enemy” przeważają agresywne sample i gitarowe riffy Roba Hollidaya, który chyba na stałe zadomowił się u Howletta i spółki. Z jednej strony to dobrze, z drugiej… WHERE DA FUACK IS NEW SULPHER ALBUM?!

Krążek bombarduje nas od samego początku utworem tytułowym, w którym głosu udziela Martina Topley-Bird (znana m.in. ze współpracy z Trickym). W innych kawałkach gościnnie pojawiają się też: Sleaford Mods („Ibiza”) oraz Flux Pavilion w „Rhythm Bomb” (opartym na samplu z „Make My Body Rock 1990” Jomandy). Jak już przy bombardowaniu jesteśmy, to skala zniszczeń jest większa niż przy „World’s On Fire” z poprzedniej płyty. Moc „Rebel Radio”, „Rok-Weiler”, „Roadblox” czy takiego „Wall of Death” spokojnie przekracza wymaganą do rozwalenia Alderaanu przez Gwiazdę Śmierci w „Gwiezdnych wojnach”.

No ale nie samą mocą Prodiże żyją! Mamy tu także utwory, które by świetnie pasowały w pobliżu kawałków z „Invaders Must Die”. Mowa tu o wspaniałym „Wild Frontier”, który ze względu na mocno zbliżone brzmienie nadaje się na następcę „Omen”. A jak już przy „Omen” jestem, to czas wspomnieć o… „Destroy”. Otóż jest to utwór w którym jest nam dane usłyszeć sampel cymbałków z wspomnianego utworu. Niestety, nie jest to odosobniony przypadek, a ogólne zjadanie własnego ogona. Utwory takie jak „Nasty”, „Rebel Radio”, „Destroy”, „Beyond the Deathray”, „Roadblox” czy „Get Your Fight On” charakteryzuje swoisty recycling sampli czy też wykorzystanie roboczych instrumentali z sesji do poprzedniego albumu (a nawet i wcześniejszej). I tak oto „Nasty” jest odnowioną wersją „Mescaline”, „Rebel Radio” to nowe „Heatwave Hurricane” (odrzut z sesji „Invaders Must Die”), w „Destroy” usłyszymy wspomniane cymbałki z „Omen”, „Beyond the Deathray” dla odmiany prezentuje podobny schemat jak „Omen Reprise” z poprzedniej płyty, no i tu niespodzianka: „Roadblox” to zrobione na nowo „First Warning” (utwór oficjalnie pojawił się na soundtracku „Smokin’ Aces”), a „Get Your Fight On” dla odmiany do bólu wzoruje się na „Take Me To The Hospital”. Jeszcze mógłbym wspomnieć, że tytułowy wał brzmieniem trochę przypomina „Spitfire”, ale już sobie daruję.

Ogólnie można by stwierdzić, że chujnia z grzybnią i wodorostami, panie Howlett, ale czy na pewno? No właśnie tu tkwi ta szalona magiczna epickość. Weźmy chociażby taki „Wild Frontier”, który promował album – wpada w ucho? Wpada! Jest moc? Jest! Jest brzmienie aktualnej ery Prodiża? Jest! I o to tu chodzi! Na szczególną uwagę zasługuje też „Invisible Sun” – istna perełka w dorobku Prodiżów. Niewiarygodnie spokojny, a lekko industrialno-dubowa atmosfera panująca w tym utworze jest niesamowita. Prawie trip-hopowy Prodiż? Wchodzę w to! I WANT MOAR LIEK THIS!

Bądźmy szczerzy, moi drodzy – na drugie „Music For The Jilted Generation” czy „The Fat Of The Land” nie ma co czekać. The Prodigy, jak każdy szanujący się zespół, ewoluuje i przechodzi w kolejne fazy. Chociaż przy „The Day Is My Enemy” można odnieść wrażenie, że zespół trochę zwolnił i stworzył po prostu zaktualizowane „Invaders Must Die 2”. Ale jak widać Liamowi i spółce spodobała się obrana droga i nostalgiczne łączenie dzisiejszego brzmienia z dokonaniami z lat 90. Bo po co zmieniać coś, co brzmi epicko? No właśnie. I oby tak dalej! I WANT MOAR! A jeśli komuś się nie podoba to FUCK YOU AND YOUR HEART ATTACK!

Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Postaw mi kawę na buycoffee.to
Autor

Zeal

Wysłannik BadgerGoat'a, zabójca smoków, wielbiciel traktorów i innych bliżej nieokreślonych absurdów, poszukiwacz zaginionego kebabu. Uzależniony od muzyki, fanatyk nietypowych dźwięków. Ma chyba ze 100 gier na stimie, zna ponad 1000 zespołów. Live long and badger.

1 komentarz

  1. Prodigosław de Prodigowski pisze:

    Moim zdaniem ten album zasługuje na drugie miejsce zaraz po Facie. Po prostu jest idealnym 10/10, tyle że Fat to 11/10. Gilted musi przejść na trzecie miejsce, chociaż to już czysta kwestia gustu – czy ktoś woli kawałki techno/rave z ich dorobku czy bardziej cięższy electro rock. W tej chwili ułożyłbym albumy od najlepszego do najgorszego w takiej kolejności: Fat, Day, Gilted, AONO, Experience, Invaders.
    Tak, wiem, jestem jedną z tych dziwnych osób, które szanują AONO, ale dla mnie ten album jest prawie tak dobry jak Gilted.

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *