The Church – Priest=Aura

90s, płyty Autor: rajmund mar 23, 2015 komentarze 4

The Church to jeden z tych zespołów, których często nie kojarzą nawet najlepiej zorientowani weterani post punku i nowej fali. Może dlatego, że ciężko tak naprawdę ich muzykę klasyfikować w ten sposób, zwłaszcza że chętnie skręcili w stronę dreampopu, a jeszcze później nawet progresywnych psychodelii. A może po prostu dlatego, że nie funkcjonowali w UK, gdzie było największe wzięcie na takie granie, lecz w Australii. Jeśli słyszeliście cokolwiek The Church, to najprawdopodobniej kawałek „Under the Milky Wayy” z ich najbardziej znanej płyty, „Starfish”. Można go było usłyszeć na przykład w filmie „Donnie Darko”.

„Starfish” był największym sukcesem w przeszło 30-letniej karierze grupy. W Stanach udało mu się zawojować nawet status złotej płyty. Wytwórnia wysłała więc zespół do Los Angeles, gdzie pod okiem tych samych producentów, ale z większym budżetem, mieli nagrać jeszcze większy komercyjny przebój. Jak nietrudno się domyślić, presja i takie a nie inne nastawienie oficjeli z Aristy doprowadziło do konfliktów i tarć wewnątrz zespołu.

W efekcie z kolegami rozstał się perkusista, Richard Ploog, i musieli wspomóc się automatem perkusyjnym. Dodając do tego brak charakterystycznego, 12-strunowego Rickenbackera Marty’ego Willsona-Pipera, który stanowił dotąd znak rozpoznawczy zespołu, „Gold Afternoon Fix” nie spełniło pokładanych w nim nadziei i spotkało się z dość chłodnym przyjęciem. Choć znalazł się tam jeden z lepszych singli zespołu, „Metropoliss”. Jaki to wszystko miało wpływ na kolejną płytę? Wbrew pozorom bardzo pozytywny: Arista nie wymagała już od muzyków niemożliwego i dała im wolną rękę.

Zrelaksowani The Church nagrali dzięki temu jeden z najlepszych albumów w swojej karierze – i o nim dziś sobie opowiemy.

„Priest=Aura” to jedna z tych płyt, które urzekają już od pierwszych dźwięków – w tym przypadku to ambientowy syntezator Petera Koppesa, choć równie dobrze mógłby to być Brian Eno. Otwierająca album „Aura” od razu roztacza – nomen omen – aurę tajemniczości i oniryzmu, która będzie towarzyszyć słuchaczowi przez następne 65 minut. The Church odzyskali ciepłe, organiczne brzmienie m.in. za sprawą Jaya Dee Daugherty’ego, który – dosłownie na chwilę – dołączył do składu. Perkusista znany jest najbardziej ze współpracy z Patti Smith, ale grał też u takich sław jak Billy Idol czy Mark Knopfler. Marty Willson-Piper kupił nowego Rickenbackera i czarował na nim zwiewne melodie czy narastające ściany dźwięku. Koniec końców Steve Kilbey, postępujący w swoich narkotykowych odlotach, przygotował świetnie wpasowujące się w oniryczny nastrój płyty teksty.

Zwraca uwagę już wyliczanka z „Aury”:

They said that love = hate
And death = fate
An enemy always equals an adorer
But priest = aura

And life = time
And time = space
And space = sublime
And human = race

Oh and woman = man
And pot = pan
The fauna ought to equal the flora
But priest = aura

And beginning = the end
The end always = the start
But straight = bent
The mind sometimes equals the heart

And you = me
The land = the sea
Richer = poorer
And priest = aura

Nie jest to jednak bynajmniej płyta jednej piosenki – wręcz przeciwnie. To właśnie poprzednie krążki przedstawiały The Church jako zespół ewidentnie singlowy, którego płyty stanowią zaledwie kolekcje piosenek – wyróżniały się z nich na ogół dwie czy trzy. „Priest=Aura” to pierwszy w ich dyskografii album z prawdziwego zdarzenia, na którym nie ma co prawda hiciora o singlowym potencjale, stanowi jednak spójną wyprawę w senne krainy ponad czasem i przestrzenią. Aurę podtrzymuje rozmarzony „Ripple”, w którym Koppes dał iście popisową solówkę.

Nie bez powodu zaznaczyłem wcześniej obecność każdego z muzyków – wszyscy mieli znaczący wkład w niezwykle bogate brzmienie tego krążka. Kolejny raz warto pochwalić Daugherty’ego, który nadaje charakter epickiemu „Chaos” (ten kawałek trwa prawie dziesięć minut!) czy dramatycznej balladzie „Swan Lake”. Aby dowalić surrealizmem, muszę też wspomnieć o mrocznym walczyku „Witch Hunt”, który pasowałby na wiejską potańcówę w Salem oraz epickim (choć już tylko na sześć minut z kawałkiem) „The Disillusionist”, którego chóralny refren brzmi jak z jakiegoś Irish Pubu.

Taka to więc kolekcja osobliwości.

Jeśli więc jesteś chętny na transcendentalną mieszankę kjurowej melancholii, dreampopowej delikatności i alternatywy z okolic New Model Army, z czystym sercem polecam „Priest=Aura”. To była ostatnia płyta prawdziwego The Church – po jej wydaniu z zespołem na sześć lat rozstał się Peter Koppes. Co prawda w kościelnej dyskografii znalazły się jeszcze ciekawe wydawnictwa – jak „Hologram of Baal” czy „Untitled 23” – jednak jeśli miałbym wybierać jedną płytę, stawiam właśnie na tę.

Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Postaw mi kawę na buycoffee.to
Autor

rajmund

Lokalny Ojciec Dyrektor. Współpracował m.in. z portalami CD-Action, Stopklatka i Antyradio. Po godzinach pisze opowiadania cyberpunkowe i weird fiction. Zafascynowany chaotycznym życiem szczurów.

komentarze 4

  1. Jakub pisze:

    Uwielbiam The Church. Poznałem ich za sprawą płyty „Starfish”, którą to polecił mi znajomy. Nie bez powodu uważa się ją za ich opus magum, ale album „Priest = Aura” ustępuje mu tylko w niewielkim stopniu. Czekam z ogromną niecierpliwością na ich nowy album, który to ma pojawić się na początku czerwca.

  2. Krisstoff74 pisze:

    Rajmund! Chłopie! Ja już myślałem, że nie ma takich ludzi i tylko ja jeden słucham tych wszystkich dzieł z wielkim przejęciem, przysłowiowymi ciarami czy wręcz łzami w oczach. Podobnie jak mój przedmówca Jakub, poznałem ten band właśnie od Starfish. Mnóstwo wspomnień, wakacje 1992, eeech… Temat na poemat. Potem zacząłem drążyć dalej. Heyday, Gold Afternoon Fix (słabawy) i w końcu Priest=Aura. Nadal nie znam wielu innych albumów tego zespołu, ale to kwestia pozostawienia sobie czegoś na potem. Na wystawny deser. Ufam marce The Church i jestem przekonany, że do Starfish nie mogli nagrać niczego złego. Jednak skoro o Priest=Aura mowa. Bezwzględnie genialna płyta, genialna muzyka. Wielkie przeżycie i to za każdym kolejnym odsłuchem. Mój faworyt to „Chasos” i przepiękny epilog w postaci kompozycji „Film”, ale rzecz jasna traktuję album jako dzieło kompletne, pewien spójny monolit. Bardzo dziękuję za Twoje dobre i fachowe słowo w temacie tej muzyki. Dobrze jest wiedzieć, że nie ceni się czegoś w pojedynkę… 🙂

    1. rajmund pisze:

      Są, są – dzięki za miłe słowa i podzielenie się wrażeniami!

  3. Krisstoff74 pisze:

    Literówkę walnąłem. Oczywiście „Chaos” – miało być.

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *