Swans – Basen, Warszawa, 3.12.2014

live Autor: Zeal gru 04, 2014 1 komentarz

Swans to jeden z zespołów goszczących na mojej liście „do zobaczenia na żywo przed śmiercią albo rozpadem zespołu/mnie/łotewer”. Tak się miło złożyło, że w tym roku łaskawy Michael Gira ogłosił trzydniową trasę po naszym pięknym kraju kwitnącej cebuli. Dodatkowo okazało się, że jeden z tych koncertów odbędzie się w moim mieście. I oto jestem. A w zasadzie byłem. Byłem, widziałem, słyszałem, ogłuchłem, umarłem. Było bardzo miło. No prawie, ale od początku.

Łabędzie występowały w Basenie, który od razu wydał mi się… Straszliwie mały jak na tak znany zespół. Niemniej sala z czasem się całkowicie wypełniła. Osoby, które dotarły na gwiazdę wieczoru – pomijając „support” – zrobiły moim skromnym zdaniem deal dnia. Dlatego też pominę wspominanie o nim i przejdę do dania głównego.

10834831_616179075161025_1211684201_o

Swansi mieli zacząć swój show o 21:45, ale zaczęli jakieś 10 minut później. Na scenie pojawiła się połowa zespołu: perkusiści oraz gitarzysta obsługujący gitarę hawajską. Już od pierwszych dźwięków wiedziałem, że to będzie hardcore’owe wyzwanie dla moich uszu. Długaśne, 20-minutowe albo i dłuższe perkusyjno-gitarowe intro wywołało na scenę gitarzystę właściwego oraz basistę, którzy… Czekali – tak jak my – na mistrza Michałka. I tak oto po chwili uśmiechnięty Michaś wyszedł, pomachał do nas i przystąpił do działania. Gitary i bas w dłonie, i jedziemy! Tak, to było piękne. Prawie piękne, ponieważ przez chwilę zastanawiałem się, czy koncert nie będzie przypadkiem powtórką z Morrisseya, bo zaraz po podejściu mistrza do mikrofonu okazało się, że jest z nim problem. Gira najpierw pokazywał dźwiękowcowi, że coś jest nie tak i żeby coś z tym zrobić. Niestety, problem nie został naprawiony, więc po chwili zza sceny pojawił się technik, który pokombinował coś ze sprzętem, ale nadal lolnope. Gira pokazał zespołowi, żeby grali dalej i zlazł ze sceny. Utwór o tyle dobry i pasujący do sytuacji, że muzycy złapali – że tak to ujmę – transowego loopa. No ale na szczęście po chwili Michałek wrócił (w przeciwieństwie do Mossa) i grali dalej.

Po tym dość długim i interesującym intrze zgrabnie przeszli do kolejnego nowego i nieznanego utworu, roboczo nazwanego „Frankie M”, który to zaczynał się od wspólnego gitarowo-basowego grania, a następnie Gira dawał popis wokalny z „Frankie jem”. Kiedy skończył swoją niemalże solową partię, ponownie dołączyła do niego ściana dźwięków oraz dalsza część tekstu. Utwór zakończony został na znak Giry w postaci jego wyskoku. Sześćdziesiątka na karku, a mimo to trzyma się nieźle, bo dość często w ten sposób kończył utwory. Pojawił się także polski akcent w postaci „dziekuje”. Po chwili zaczęli „A Little God In My Hands”. Powiem tylko tyle: koncertowa wersja jest o wiele lepsza od albumowej. Następnie powitały nas dźwięki kolejnego nieznanego nam utworu, tym razem trochę spokojniejszego i mroczniejszego: „The Cloud of Unknowing”. Brzmiało to trochę jak inspiracja utworami „The Final Sacrifice” oraz „Avatar”. Jedna wielka magia. Pojawiło się także „Just a Little Boy (For Chester Burnett)”, które koncertowo totalnie rozwala system. Padło kolejne podziękowanie i ponownie ustąpiło miejsca mrocznym dźwiękom również nieznanego wcześniej „I Forget”, które wcisnęło mnie w ziemię, gdy wszedł wokal. „Bring The Sun / Black Hole Man” jest nie do opisania. Ta ściana dźwięku była po prostu piękna, a zabawa Giry z perkusistą pod koniec „Bring The Sun” stanowiła jej rewelacyjne dopełnienie (na znak tupnięcia uderzał stopami w bęben). Przejście do „Black Hole Man” było zaskakujące, w końcu to także nowa kompozycja, ale za to jaka! Postpunkowo-noisowe granie?! „Circus Mort 2014” niemalże! Po zakończonym koncercie Gira znów podziękował, przedstawił zespół, który wraz z nim machał do publiczności oraz zapowiedział, że za kilka minut pojawi się przy merchowym stoisku w celu podpisania płyt i innych gadżetów.

10825037_616179078494358_1398358117_o

Da się być miłym? Da się. Da się złoić falą dźwięku swoich poddanych? Da się. Da się grać kompozycje trwające przeszło 40 minut, nie zanudzając przy tym publiki? Da się. Trzeba przyznać, że w obecnych dźwiękach Swansów dość mocno słychać inspiracje twórczością Godspeed You! Black Emperor. Ale dla mojej duszy jest to jak najbardziej na plus, bo takiego mindfucku jeszcze nie słyszałem. W dobrym tego słowa znaczeniu oczywiście. Koncert – miazga! Ściana pięknego, wyrafinowanego dźwięku. Takiego noise’u potrzebowałem! Kto nie był, ten przegrał życie.

10819505_616179095161023_2077128436_o

Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Postaw mi kawę na buycoffee.to
Autor

Zeal

Wysłannik BadgerGoat'a, zabójca smoków, wielbiciel traktorów i innych bliżej nieokreślonych absurdów, poszukiwacz zaginionego kebabu. Uzależniony od muzyki, fanatyk nietypowych dźwięków. Ma chyba ze 100 gier na stimie, zna ponad 1000 zespołów. Live long and badger.

1 komentarz

  1. ciechan12 pisze:

    Po wypitym pucharze gorącego wina w pobliskiej restauracji, w której pojawili się także chłopaki z 60ką na karku z miasteczka New York, udałem się w dobrym nastroju na nieco opóźniony koncert; pierwotnie miał być o 20, a Swans zaczęło zabijać ciszę w undergroundowym Basenie, dopiero o 22; wcześniej w industrialnym wnętrzu, pamiętającym lata 30. ubiegłego wieku zagrał niebanalnie na kontrabasie Jacek Mazurkiewicz(3fonia), wprowadzając w odpowiedni klimat gęstniejącą publikę. Mieszając akustyczne brzmienie w niekonwencjonalny sposób z elektroniką, przygotował wszystkich na Danie Główne. Eksperymentujący zespół, grający awangardowego rocka z domieszką transowej psychodelii nie zawiódł moich oczekiwań; gitarowe ściany dźwięku z domieszką mocnej ale melodyjnej perkusji i ostrym dodatkiem elektroniki. Narkotyczne kaskady muzycznych strumieni czy jak kto woli, zniewalających muzycznych wyziewów sprawiły, że poczułem się jak na nocnej imprezie u szamana Dakotów i to z dodatkiem halucynogennych grzybków. Gdybym nie miał oporów, które we mnie narosły wraz z wiekiem, chętnie bym tam zatańczył nago z tomahawkiem w rękach wokół mocno rozpalonego ogniska. Takiej muzyki nie można słuchać na chłodno z logiczną kalkulacją, trzeba otworzyć duszę i wibrować nieustannie od początku do końca bez sekundy przerwy, inaczej wszystko na nic; słuchanie tej muzyki etapami może sprawić, iż zatrwoży nas gigantycznym hałasem i wzbudzi poczucie wyalienowania a nawet chęć ucieczki do pobliskiego parku : ) ja o północy wyniosłem niesamowite połączenie energii i ducha. I w takim stanie dotarłem do domu w towarzystwie uroczej osoby płci przeciwnej, która nie do końca podzielała moje uniesienie. Można tylko żałować, że nie było z Girą – tak jak kiedyś – jego muzy Jarboe La Salle Devereaux. Odczuwałem co jakiś czas boleśnie, brak jej specyficznej barwy, porażającej i pięknej. Dlatego żeby się dopełnić, w domu o 2 w nocy posłuchałem przed snem, jeden fantastyczny kawałek w jej wykonaniu wspólnie z kapelą Neurosis. Amen.

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *