Skinny Puppy – The Greater Wrong of the Right

00s, płyty Autor: Danny Neroese sie 27, 2015 komentarze 2

Dewizą naszego bloga jest zdanie „jeszcze tego nie słyszałeś”. Czy trzeba je jakoś rozwijać? Raczej nie za bardzo. Jednakże obok muzyki, której naprawdę mało kto lub w ogóle nie słyszał, staramy się również przypominać starsze wydawnictwa, które w jakimś stopniu warte są tego zachodu. Często po prostu się o nich tymczasowo zapomina – gdzieś tam w umyśle jest o nich informacja, ale ze zwykłego natłoku otaczających nas danych po prostu się o tym nie myśli. Tkwią więc sobie samotne w kątach naszych umysłów, lekko zakurzone czekają na ponowne odkrycie. Słuchając konkretnych albumów, po pewnym czasie zaczynamy na nie patrzeć z innej strony niż wtedy, gdy poznaliśmy je za pierwszym razem. No właśnie, tak się składa, że dzisiejszy temat mego tekstu dotyczy również mojego pierwszego razu.

Bynajmniej nie ma to żadnego podtekstu erotycznego [uff – dop. rajmund]. W sumie to trochę wstyd się przyznać, ale moja przygoda ze Skinny Puppy zaczęła się właśnie od „The Greater Wrong of the Right”. Ale zanim zaczniecie rzucać we mnie zgniłymi warzywami oraz rozpowiadać ten fakt znajomym, postarajcie się mnie zrozumieć. Byłem wtedy jeszcze niepełnoletnim chłopcem, który stał na rozstaju drogi muzycznej, nie wiedząc konkretnie, czego w życiu chce słuchać. Ot, kiedyś właśnie usłyszałem o takiej kanadyjskiej formacji. Postanowiłem więc sprawdzić jej twórczość zaczynając od starszych wydawnictw. To była masakra. Zastanawiałem się, jak ktoś może w ogóle tego słuchać? Toż to sam hałas bez ładu i składu. Szybki rzut oka na komentarze – no tak, standard, ludzie się zachwycają. Jednakowoż mą uwagę przykuł jeden z nich, w którym ktoś napisał – mniej więcej – że „nie podoba mu się ich nowe brzmienie”. Wielce zafrapowany postanowiłem więc sprawdzić co owa osoba miała na myśli. Gdyby czytała tego bloga oraz ten tekst, wiedziałaby, że dzięki niej zaczęła się jedna z najlepszych przygód muzycznych w moim życiu.

„TGWotR” (matko, co za skrót) to pierwszy album Chudzielców, który: powstał od czasu zawieszenia działalności, po śmierci Dwayne’a Goettela, bez pomocy Dave’a Ogilviego i w kompletnie innej stylistyce niż to, do czego wcześniej zostali przyzwyczajeni fani. Nie wiadomo, co było powodem tak drastycznej zmiany stylu grania – może to przez brak Dwayne’a? Tego się nie dowiemy. Te dziesięć utworów było totalnym zaskoczeniem (chociaż Ci, którzy zdążyli przesłuchać wcześniej soundtrack do filmu „Underworld”, mogli być zaskoczeni nieco mniej) – utrzymane w stylistyce IDM i muzyki stricte elektronicznej, z okazjonalnym dodatkiem gitar, wręcz nie brzmiało jak oni. Gdzie ta brudna elektronika odgrywana na syntezatorach bez MIDI? Gdzie ten szaleńczy głos Nivka? Gdzie te sample z filmów oraz klimat opuszczonego szpitala psychiatrycznego z dodatkiem wojny nuklearnej i heroiny? Gdzie ten ciężar i atmosfera, które przygniatały słuchacza od pierwszych sekund? Nie ma. Po prostu nie ma. Jest za to czysty wokal Ogre’a, który – swoją drogą – jest całkiem przyjemny i nawet melodyjny. Sama elektronika jest równie miła dla ucha – nie jest tak agresywna i mordercza dla przeciętnego słuchacza jak wcześniej. Stała się bardziej wielowarstwowa, spokojna, a jednocześnie melodyjna, stonowana i przemyślana. Utwory straciły „starą” duszę Skinny Puppy, ale w zamian zyskały nowe tchnienie i świeżość, która niesamowicie kontrastuje z poprzednimi wydawnictwami Kanadyjczyków. Muszę jednak przyznać, że kawałki „dOwnsizer” i „EmpTe” są dla mnie dość… niepokojące? Tak, to dobre określenie. Jeżeli taki był oryginalny zamysł, to udało im się. Gdybym miał wybrać moje ,,personal best” z tego krążka, na pierwszym miejscu stanąłby „I’mmortal” i „Pro-Test” – za tę dynamikę i wciągającą rytmikę. Pamiętam jak często zdarzało mi się gwizdać (a raczej próbować) ich melodię. Zaskakujące dla mnie jest jeszcze to, że praktycznie każdy utwór został mi w czaszce. Nie ma tak – jak w większości przypadków – że jest ten jeden czy dwa ulubione, nie. Tutaj każdy przypadł mi do gustu i trafił do innej kategorii „Fajne to”.

Dzięki temu albumowi przekonałem się również do ery sprzed zawieszenia działalności – okazało się, że ich starsza twórczość nie jest taka zła, a nawet bardzo dobra! Co się zaś tyczy „The Greater Wrong of the Right” – mimo iż kolejne dwa albumy były odczuwalnie gorsze od niego, nie uważam obranej drogi za złą. Mało tego – całkowicie to rozumiem. Skinny Puppy od zawsze zaskakiwało pomysłami w swoich kawałkach (chorał gregoriański w „Dig It”? Czemu nie!), a to również był eksperyment, który z czasem rozwijał się w w różnych kierunkach, aby w końcu obrać ten słuszny, skutkiem czego jest świetny „Weapon”.

Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Postaw mi kawę na buycoffee.to
Autor

Danny Neroese

Nie przepada za mówieniem o sobie. Ekscentryk i samotnik. Ceni swój wyjątkowy gust muzyczny.

komentarze 2

  1. Też zaczęłam swoją przygodę ze SP od tej płyty, mam bardzo podobne odczucia, dzięki za recenzję 🙂

  2. Skinny Puppy tworzą świetne rzeczy, nie od dzisiaj. Dodam jako ciekawostkę, że Yung Lean bardzo lubi ten zespół. Swego czasu w kółko słuchałem utworu 'Assimilate’.

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *