Recoil – Bloodline

90s, płyty Autor: rajmund wrz 07, 2015 komentarze 3

Tak naprawdę ten tekst będzie dotyczył płyty „Bloodline” tylko w pewnym stopniu. Wykorzystam bowiem okazję, żeby szerzej rozpisać się o Depeche Mode i problemie Alana Wildera. Jak już możecie wiedzieć po mojej recenzji „Delta Machine”, to mój ulubiony „depesz”, tak że przynajmniej pierwszą część tego tekstu należałoby zatytułować „W obronie Alana Wildera” czy coś w tym stylu.

Wilder zawsze wydawał mi się najbardziej utalentowanym muzykiem Depeche Mode.

Nawet nie chodzi o jego wykształcenie muzyczne (choć takie rzeczy się słyszy), wystarczy spojrzeć na solowe kariery wszystkich innych członków tego zespołu. Martin Gore wydawał się prowadzić takową od niechcenia, żeby dla własnej przyjemności nagrać od czasu do czasu swoje wersje paru ulubionych kawałków. Nie ma się co dziwić – w końcu pod względem kompozytorskim w pełni realizował się w swojej macierzystej formacji. Co innego Dave Gahan, który za wszelką cenę próbował udowodnić na swoich solówkach, że bez Gore’a też daje radę i jest autonomicznym, wartościowym artystą. To mu się dla odmiany nie udało. Jedynie Wilder potrafił samodzielnie zaproponować coś świeżego, intrygującego, a nawet przebijającego późniejsze dokonania Depeche Mode.

Bo tutaj wychodzi kolejny problem. Depeche Mode zawsze byli dla mnie jednym z tych zespołów, który funkcjonuje w absolutnej symbiozie. Zabierz jeden z filarów, a posypie się cała konstrukcja. Owszem, po odejściu Wildera Depeche nagrali jeszcze fantastyczne „Ultra”, ale mieli chyba po prostu szczęście. Trafili na genialnego producenta w osobie Tima Simenona, który – tak jak dotąd Wilder – potrafił dopełnić ich brzmienia.

Niestety, potem już było tylko gorzej.

Muzycy związali się na wiele lat z nieszczęsnym Benem Hillierem, który dla odmiany zupełnie nie ma pojęcia, czego potrzeba kompozycjom Gore’a. I tak w miejscu brakującego filaru od 10 lat stoi zapałka, która ledwo podtrzymuje ciężar zespołu. Jasne, zarówno „Playing the Angel”, jak i „Sounds of the Universe”, mają znamiona bardzo dobrych płyt, ale od razu słychać, czego (a raczej kogo) na nich brakuje. Tym bardziej boli, gdy się pomyśli, jak wielkie to mogłyby być albumy.

Z jednej strony zawsze było mi szkoda, że Wilder sam z siebie postanowił odejść. Po pamiętnym „Devotional Tour” miał prawo sądzić, że ucieka z tonącego okrętu. Spójrzmy jednak, po jakich stadionowych oceanach wciąż pływa ta dziurawa łajba… Z drugiej strony, dzięki temu mógł poświęcić się solowemu Recoilowi. Wydane dwa lata po odejściu z Depechów „Unsound Methods” bije na głowę wszystkie ich późniejsze płyty razem wzięte (wyłączając „Ultra”). Mimo to zawsze pozostawał niedoceniony, o czym najlepiej świadczy, że „depeszowcy” już większym kultem zdają się otaczać Andrew Fletchera, który w tym zespole nie robi absolutnie nic (Martin’s the songwriter, Alan’s the good musician, Dave’s the vocalist, and I bum around – jego słowa). Wiecie na przykład, kto to jest Phil Towle?

No właśnie – a mniej więcej taką rolę zdaje się pełnić w Depechach Fletch.

Dlatego też Alan Wilder to wręcz wymarzony bohater dla tego bloga. Choć robi się jeszcze smutniej, kiedy już wiemy, że Recoil to praktycznie zamknięta historia. Wilder przez lata dokładał do jego działalności z własnej kieszeni, nowe projekty ledwo były w stanie spłacać długi wcześniejszych. Podczas gdy Depeche Mode męczą dalej Hilliera, nagrywają beznadziejną płytę i jak gdyby nigdy nic wypełniają dalej stadiony na całym świecie. No cóż, ale takie już prawa rządzą mainstreamowymi zespołami. Na „Unsound Methods” jest taki świetny kawałek, „Stalker”, w którego refrenie padają słowa You are nothing / You are nothing without me – Wilder mógłby spokojnie go śpiewać swoim dawnym kolegom z zespołu.

Ale dość narzekania, przejdźmy wreszcie do Recoila.

Jak już wspomniałem, za jego najlepszy album uważa się powszechnie „Unsound Methods” i w sumie ciężko się nie zgodzić. Dlatego też sięgam po poprzednie dzieło Wildera, które zawsze nikło nieco w cieniu swoich następców. A „Bloodline” to także produkcja na bardzo wysokim poziomie, do tego stanowiąca wyraźną zapowiedź tego, co wydarzyło się dalej. To też na dobrą sprawę właściwy start dla tego projektu. Wcześniejsze „1+2” i „Hydrology” to tak naprawdę tylko plac zabaw dla producenta, który chciał się trochę pobawić poza wielką piaskownicą Depeche Mode. Dopiero „Bloodline” można uznawać za pierwsze spełnienie większej wizji Wildera.

Krążek zaczyna się jak trzeba, od mocnego, zapadającego w pamięć coveru „Faith Healer” The Sensational Alex Harvey Band. To moje ulubione wykonanie tej piosenki, choć niezłą wersję zrobił też kiedyś Fish (na skądinąd świetnym krążku „Raingods with Zippos”). Jego głównym atutem jest wokalny udział Douglasa McCarthy’ego – na co dzień wokalisty Nitzer Ebb. Wilder był wcześniej współproducentem krążka „Ebbhead”, dzięki któremu panowie się zakumplowali. Niczego „Faith Healerowi” nie ujmując, dopiero na „Unsound Methods” pokazali w pełni, do czego są razem zdolni. Wielka szkoda, że nie nagrali więcej wspólnych kawałków, bo są dla siebie wręcz stworzeni.

Innym znaczącym gościem na „Bloodline” jest Toni Halliday.

W 1992 roku dopiero zdobywała popularność ze swoim industrialnym Curve. Osobiście, gdybym miał układać ranking producentów muzycznych, którzy dobierają do swojej twórczości najbardziej „kręcące” żeńskie wokale, Wilder byłby prawdopodobnie na szczycie. „Edge to Life” to właśnie taki „zmysłowy industrial”: syntezatory przelewają się między głośnikami, beat startuje w idealnym momencie, Toni nie dość, że prowadzi wokalnie całą melodię, to jeszcze sama sobie dopowiada części tekstu. Coś pięknego.

Co innego agresywniejszy kawałek tytułowy, w którym głos Halliday zlewa się z samplowaną aranżacją, ale w odpowiednim momencie krzyczy jak na Toni przystało. Jest też niemalże akustyczny moment wyciszenia, stanowiący o całej dramaturgii „Bloodline”. To moje ulubione fragmenty całego albumu – i po raz kolejny: aż szkoda, że Wilder nie zrobił np. jakiejś płyty Curve (dopiero prawie dekadę później pojawił się gościnnie w utworze „Polaroid” na płycie „Gift”).

Jest jeszcze jeden gość, z którym wiąże się dość zabawna historia.

Na „Bloodline” znalazł się dość monotonny, w sumie mocno taki sobie kawałek „Curse”, w którym gościnnie zarapował niejaki Richard Hall. Nikt go jeszcze wtedy raczej nie kojarzył – dziś wszyscy wiecie, że to Moby. Zabawna historia jest taka, że na tym samym „Bloodline” pojawił się wyjątkowo intrygujący utwór „Electro Blues for Bukka White”. Wilder ułożył podrywający jego charakterystycznym klawiszem podkład, do którego wsamplował wokal ze starego bluesowego nagrania „Shake 'Em On Down” niejakiego Bookera White’a. Fajny, oryginalny zabieg, który również był potem rozwijany na „Unsound Methods”, „Liquid”, a nawet „SubHuman”. To jednak nic…

Moby na tym patencie zbudował całe swoje „Play”, które rozeszło się w 12 milionach egzemplarzy.

Zostały jeszcze dwa instrumentale. Zdehumanizowany „The Defector” to jawny hołd złożony Kraftwerk, choć od razu wyczuwa się w nim też unikalne, Wilderowe brzmienie. Z kolei wykorzystane w nim sample to wypowiedzi samego Hannibala Lectera z „Milczenia owiec” – i po raz kolejny: takie filmowe inspiracje uderzą pełną mocą już na następnym krążku Recoila. Zamykające album „Freeze” zawsze postrzegałem jako wymarzone zakończenie nienagranego albumu Depeche Mode, który szedłby w jeszcze większy mrok „Music for the Masses”, a nie skręcał w mainstreamową taneczność „Violator”.

Taka to więc nie do końca sprawiedliwa historia z Recoilem i Alanem Wilderem. Najważniejsze, że dostaliśmy sporo wspaniałej muzyki, do której pewnie jeszcze będę na tym blogu wracał. Kto wcześniej przegapił, niech spokojnie zaczyna od „Bloodline”.

PS Spodobało się przy Enigmie, to i tutaj pokażę: polskie wydanie „Bloodline” na nieśmiertelnej kasecie.

Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Postaw mi kawę na buycoffee.to
Autor

rajmund

Lokalny Ojciec Dyrektor. Współpracował m.in. z portalami CD-Action, Stopklatka i Antyradio. Po godzinach pisze opowiadania cyberpunkowe i weird fiction. Zafascynowany chaotycznym życiem szczurów.

komentarze 3

  1. bewildered pisze:

    Cudowny album, niby dopiero wczesne Recoil, ale zawsze mam ciary, gdy go słucham. Nieśmiertelną kasetę też posiadam, jest urocza 🙂

    1. rajmund pisze:

      Zazdroszczę kasety 😉

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *