Psyclon Nine – We the Fallen

00s, płyty Autor: Danny Neroese wrz 03, 2014 komentarze 2

W życiu każdego człowieka nadchodzi taki moment, w którym istota ludzka przechodzi okres fascynacji czymkolwiek. Począwszy od pielenia ogródka, poprzez budowanie schronu atomowego i eksperymenty genetyczne. I jest to coś niesamowitego, gdyż pochłania nas całkowicie i wywiera wpływ na nasze przyszłe działania, a w skrajnych przypadkach – zmienia człowieka całkowicie. Mimo że takie fascynacje przeżywam dość często (dla przykładu: ostatnio katuję japoński deathcore), pod koniec grudnia 2010 roku pewna grupa po prostu oczarowała mnie i zahipnotyzowała swoją płytą, którą osobiście uważam za ich najlepszą (choć znam osoby o innym zdaniu). Mógłbym to nazwać swoistym zakochaniem się, gdyż to najtrafniej opisywałoby to, jak traktowałem tę kapelę i album. Gdybyście nie widzieli tytułu tego tekstu, z pewnością zapytalibyście „Ale o kogo chodzi?”. Już tłumaczę – chodzi o Psyclon Nine i ich „We the Fallen”.

A wszystko zaczęło się na początku nowego milenium w San Francisco, gdzie kilku zapaleńców postanowiło stworzyć aggrotechowy projekt o nazwie Defkon Sodomy, który jeszcze tego samego roku został przemianowany na Psyclon Nine. Nazwa ta była inspirowana nazwą gazu bojowego używanego w czasie II wojny światowej (no chyba nie muszę mówić jakiego), zaś cyfra 9 ma swe odniesienia w numerologii Aleistera Crowleya. Już same te informacje powinny dawać znak, że dark electro to dla nich nic nadzwyczajnego i wiedzą co mają robić (nie wspominając o  wokaliście, który scenicznie używa nazwy Nero Bellum, zaś jego prawdziwe imię to Marshall Goppert – tak, ma korzenie żydowskie, zaś na klatce piersiowej wytatuowane słowo ubermensch). Zaczynali jako typowa kapela aggrotechowa: dwóch klawiszowców, jeden wokal, dziwne ubrania, maski gazowe, teksty o gwałtach, skalpelach, narkotykach oraz dzikim seksie i fetyszach. Nie zapowiadali się jakoś przesadnie wyjątkowo, projekt jakich wiele.

W 2003 roku, po wydaniu „Divine Infekt”, umocnili tylko swą pozycję na scenie, by dwa lata później wydać album o nazwie „INRI”. Wydawnictwo to było jakby lżejsze od poprzednika, jednakże błyszczało dwoma utworami: „Hymn to the Angels’ Descent” (chórek, który śpiewał żydowską pieśń!) i „The Feeding”, które wyróżniało się… Gitarami, i to wręcz black metalowymi. Nikt wtedy nie przeczuwał, że następne wydawnictwo Amerykanów będzie czymś, czego nikt do tej pory (znaczy do tamtej) nie dokonał. W 2006 roku P9 zrzuciło na scenę dark electro bombę, „Crwn Thy Frnicatr”. To była ewolucja, coś, o czym nikt wtedy nie myślał w ogóle: połączenie black metalu, industrial metalu i aggrotechu.

Fani oszaleli, bo okazało się, że taneczny beat i „śpiewanie” o gwałtach to nie wszystko. Utwory stały się mniej taneczne, a bardziej „do słuchania”, zaś nietypowe jak na tę scenę rozwiązania muzyczne objawiały się na każdym kroku. Każdy już wiedział – następny krążek będzie czymś jeszcze innym, choć wtedy ciężko było to sobie wyobrazić. I tak oto, 8 września 2009 roku wydali album który jest sednem sprawy dzisiejszego tekstu, czyli „We the Fallen”.

Na początku chciałbym zaznaczyć, iż z racji tego, jak bardzo to wydawnictwo wpłynęło na mój gust muzyczny oraz twórczość, pozwolę sobie zastosować omówienie go w nieco innej formie, a mianowicie każdy utwór będę traktować osobno i osobno go interpretować. Album otwiera „Soulless (The Makers Reflection)”. Długość nie powala, ale ponad dwie minuty jak na intro i tak zadziwia. Mrok, który w nim towarzyszy, jest wszechobecny przy każdym utworze. Przewijające się w tle sample uderzeń o coś bliżej nieokreślonego, wrzask publiki oraz wokal Nero przeplatany z występem Johana Van Roya z Suicide Commando kończy się na stopniowym przechodzeniu w hałas.

Kolejnym kawałek to tytułowy „We The Fallen”, który wprowadza w trans za pomocą marszowego taktu, smutnych sekcji smyczkowych i sampla z „Egzorcyzmów Emily Rose”. Na dodatek mechanicznie wręcz grające gitary, które pięknie współgrają z ciężkim, powtarzalnym basem, tworząc wcześniej wspomnianą atmosferę mrocznego i ciężkiego marszu. Marszu, który mógłby wodzić jednostki jakiejś złej i mrocznej siły ku walce z przegrywającymi siłami dobra.

Następnie wita nas utwór „Heartworm”. Już od początku rozpoczyna się dziwnym padem w tle, który brzmi co najmniej strasznie i z przesterowaną stopą, by po chwili zaatakować nas gitarami i wygrywanym pod rytm dźwiękiem, który jest jakby echem poprzedniego albumu. Żeby było ciekawiej, Nero podzielił się raz swymi przemyśleniami i inspiracjami, które wpłynęły na tworzenie tego krążka. Sam siebie określił takim „heartwormem”, czyli (w jego mniemaniu) „osobą, która jest niczym emocjonalny pasożyt, torujący sobie drogę do serc ofiar, aby mieć możliwość oddziaływać na część akcji podjętych przez ową osobę”. Brzmi strasznie refleksyjnie, co? A jeżeli dodam, że cała płyta jest o mrocznej stronie miłości i związków?

Kolejna ścieżka to „Thy Serpent Tongue”. Dość szybki i agresywny utwór, można to poznać już od pierwszych sekund jego trwania. Ma dość przerażający wydźwięk, zwłaszcza moment szeptu wokalisty z dziwnym, skrzypcopodobnym dźwiękiem w tle, który na myśl przywodzi mi anime „Akira” (swoją drogą pozycja obowiązkowa dla fanów cyperpunku i w ogóle – w końcu w Cannes został okrzyknięty dziełem wybitnym). „Bloodwork”, czyli piąty kawałek z płyty, wita nas słowami Oppenheimera, który cytował Bhagawadgitę: „Stałem się śmiercią. Niszczycielem światów”. Sam utwór jest utrzymany w średnio szybkim tempie, lecz agresywnym, nie wspominając refrenu z masywnym krzykiem i dziwną melodią.

To, co czeka nas dalej, to „The Derelict (God Forsaken)”. Znowu mrok, znowu agresja, znowu gitary, znowu bliżej nieokreślone dźwięki. Na uwagę zasługuje refren, który dość ciekawie skonstruowany, brzmi bardzo mechaniczne, a przez to również i odpowiednio industrialnie. Pora na jeden z moich ulubionych utworów z płyty, czyli „Widowmaker”. Można by rzec, iż jest to najbardziej black metalowy kawałek z całego krążka, jednakże nadal konsekwentnie zachowuje styl wydawnictwa. No i plus za Brandana Schieppatiego z Bleeding Through (który – warto nadmienić – mimo grania symphonic metalcore, dość często współpracuje ze sceną industrialną, choćby na przedostatnim albumie Combichrista). Ósmy w kolejności jest „There But For The Grace of God”. To dość spokojna ścieżka, wręcz można by rzec aż za spokojna. Atmosferę buduje tutaj prostota oraz ten ciężko brzmiący fortepian, który wygrywa dość posępną melodię. Idealnie pasuje to na marsz pogrzebowy.

„Of Decay – An Exit” to taki wypełniacz albumu. Jakieś dziwne i bliżej nieokreślone szepty i dźwięki, zaś między nimi spokojnie i nieśmiało przesuwa się melodia wygrywana na fortepianie. Jest to w końcu wstęp do „Suicide Note Lullbaby”. A to już zaskoczenie. Zaczyna się dość spokojnie: gitara wygrywa nawet miły dla ucha riff, zaś Nero nie skrzeczy, a… Śpiewa. Normalnie. Lecz niech was to nie zwiedzie, refren brzmi wyjątkowo smutno i jest przepełniony żałością. Możliwe, że dotyczy matki wokalisty, która kilka lat przed wydaniem tego albumu popełniła samobójstwo.

„As One With The Flies” przypomina trochę „There But For…”. Również leniwe pady w tle przewijają się ustępując miejsca melodii z fortepianu, przesterowanym wstawkom z gitar, uderzeniu dzwonu i powtarzanym jak mantra słowom o holokauście, umyśle i muchach.

Koniec albumu stanowi utwór, którego nikt by się nie spodziewał. „Under The Judas Tree” (na początku miał mieć jeszcze imię „Magdalene” w nawiasie przed) brzmi niczym utwór wyciągnięty z kanonu neofolku. Śpiew Nero połączony z trochę przerażającym chórkiem w tle, gitara akustyczna i wolna perkusja nadająca rytmu tylko to umacnia. Nic jednak nas nie przygotowuje na to, co zastaniemy na końcu utworu – wręcz wykrzyczenie światu o możliwości popełnienia samobójstwa. To brzmi tak rozpaczliwie…

Pora na podsumowanie. Co stało się dalej z P9? Po przejściach Nero z narkotykami, po nieudanych odwykach i próbach odcięcia się od przeszłości, postanowił nagrać nowy materiał, który później zatytułował  „Order Of The Shadow: Act I”. Miał to być początek jakiejś serii wydawnictw, ale nikt nie przewidział, że album będzie klonem „We the Fallen”, w dodatku niezbyt udanym. Pojawiły się też problemy z innej strony: wydawnictwo było finansowane przez Kickstartera. Wielu fanów, którzy trzymali kciuki i liczyli na powrót P9, powierzyło im swe pieniądze w zamian za fizyczne kopie płyty z autografami tudzież inny merch. Ile osób dostało to, co kupiło? Niewiele. Do dziś trwa ta cała szopka, a z poprzedniego składu został już tylko Nero.

Cóż zatem stało się z pieniędzmi? Podpowiem: odwyk i próba odrzucenia narkotyków się nie powiodły. Właśnie w taki sposób upadła moja osobista legenda. Moja osobista inspiracja, za którą ja i wielu innych kiedyś było w stanie dać się pokroić. To smutne jak ktoś, kogo uważasz za wizjonera i kogoś wyjątkowego, kogoś oryginalnego, tak kończy i rozwiewa Twoje nadzieje. Mimo że już nie darzę P9 sympatią przez ostatnie działania, tak nadal będę wracać do „We The Fallen”, bo to dla mnie bardzo ważny album.

PS Na końcu chciałem podziękować dwóm osobom, na których poznanie Psyclon Nine bardzo wpłynął. Mówię tu o Piotrze i Małgorzacie. Nazwisk nie podam, gdyż będą wiedzieć, że chodzi o nich. Dziękuję wam za wszystko.

Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Postaw mi kawę na buycoffee.to
Autor

Danny Neroese

Nie przepada za mówieniem o sobie. Ekscentryk i samotnik. Ceni swój wyjątkowy gust muzyczny.

komentarze 2

  1. Zeal Deadwing via Facebook pisze:

    Warto wspomnieć też o klawiszowcu który także ma żydowskie korzenie – Eric Gottesman, który aktualnie radzi sobie ze swoim lodówkowym projektem (Everything Goes Cold) o wiele lepiej niż Nero. Chociaż najnowszy album też do najlepszych nie należy ale no 😀

  2. We the fallen ma doskonałe wojenne brzmienie.

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *