Prick – Prick

90s, płyty Autor: rajmund maj 04, 2015 1 komentarz

Wieść gminna niesie, że po skończeniu nagrań na „The Downward Spiral” Trent Reznor wcale nie miał łatwej rozmowy z nową wytwórnią. W końcu wydał całą jej kasę, a w zamian nagrał krążek bez żadnego komercyjnego potencjału. Tak przynajmniej mu się wydawało. Branżowi oficjele wybrali na etatowy przebój „Closer” z pamiętnym refrenem o rżnięciu się jak zwierzęta. Ciekawe, czy Kevin McMahon miałbym tak samo łatwo, informując na dzień dobry, że jego zespół nazywa się… No właśnie.

Na szczęście problemu takiego nie miał, bo płytę wydawał u swojego dobrego kumpla, Trenta Reznora właśnie.

Ale od początku. Kevin McMahon również zaczynał karierę w Cleveland, ale o wiele wcześniej – jeszcze w latach siedemdziesiątych. Założył wtedy zespół Lucky Pierre: wydał kilka winylowych singli, grał po okolicznych klubach i przewijał przez różne lokalne składy. Bez większych sukcesów. Dopiero w 1988 roku wydał pierwsze nieco większe wydawnictwo, EP-kę „Communiqué”. W ówczesnym składzie kapeli znalazł się imć Reznor, jednocześnie grający wówczas z Exotic Birds i snujący już poważne plany pod szyldem Nine Inch Nails. Panowie nie pograli razem zbyt długo, ale pozostali w kontakcie. Co ciekawe, McMahon kumplował się też z Johnem Malmem, wieloletnim menadżerem Nine Inch Nails, który – jak się okazało po latach – oskubał Reznora ze sporych pieniędzy.

Na początku lat dziewięćdziesiątych McMahon siedział w Los Angeles i pisał piosenki – plotki mówią, że natłukł ich ponad 500. Reznor z kolei robił światową karierę: właśnie szykował się do wydania swojego opus magnum, a wraz z Malmem powołał do życia label Nothing Records. Jak nietrudno się domyślić, kreując portfolio swojej wytwórni, w pierwszej kolejności zaprosił swoich kumpli: Marilyna Mansona, Pop Will Eat Itself, próbował nawet namówić na płytę naszego ukochanego Coila. Odezwał się też do Kevina – i tak narodził się Prick.

Lider NIN początkowo bardzo wspomagał kolegę.

Panowie czym prędzej wzięli się do roboty i w słynnym studiu w Nowym Orleanie zaczęli dłubać nad starym materiałem Kevina. W ten sposób trzy utwory z EP-ki „Communiqué” – tytułowy, „Tough” i „I Need to Get to Know” (przemianowany na „Other People”) – zyskały nowy, industrialny sznyt wprost z „The Downward Spiral”. Kto wie, jak brzmiałaby ta płyta, gdyby w całości powstała w ten sposób. „Communiqué” jest tak cudownie posiekane i pełne nieludzkiego wrzasku – aż ciężko uwierzyć, jak się ta piosenka rozrosła sonicznie od czasów Lucky Pierre, mimo że główna melodia pozostała praktycznie nietknięta. Podobna historia z ascetycznym „Tough”, które co prawda w prickowej wersji straciło fajny, oldskulowy klawisz, ale nikt nie będzie po nim płakał w morzu polayerowanych gitar i zdehumanizowanych wokali.

„I Need to Get to Know” oryginalnie pełne było kliszowych wielogłosów i gitary rodem z lat siedemdziesiątych. „Other People”? Aranżacja rozbudowana, brzmienie uzupełnione industrialnym koszeniem, a chórki zrobił sam Trent. Nie sposób się dziwić, że Lucky Pierre nie mogło odnieść sukcesu, ale wersje Pricka udowadniają, jaki potencjał przez cały czas tkwił w tych piosenkach. McMahon i Reznor zdążyli jeszcze zrobić razem „No Fair Rights” – to też ciekawy przypadek. Przez pierwsze dwie minuty to monotonna, cichutka balladka, nawiązująca do klasycznie McMahonowego, kabaretowo-alternatywnego stylu. Na dobre budzi się dopiero pod koniec czwartej minuty, dając wyraz schizofrenicznemu wariactwu, które przewija się przez cały album. I didn’t know that it could go this far – I don’t feel right, I got a crack in my heart. A potem niestety Reznor musiał uciekać do swoich dziewięciocalowych obowiązków i sprawy się zaczęły komplikować.

Dokończenie debiutanckiego krążka Prick ciągnęło się przez dwa lata.

McMahon co i rusz zmieniał współpracowników, producentów i koncepcję nowych piosenek. Przez zespół przewinęli się m.in. Andy Kubiszewski (kolejny kolega z Cleveland, jeszcze z czasów Exotic Birds – później znany ze Stabbing Westward), Brian Liesegang (czyli połowa pierwszego składu Filtera), Chris Vrenna (za długo by wymieniać), Dave Ogilvie (jak wyżej), płytę ostatecznie miksował Alan Moulder, resztę piosenek wyprodukował Warne Livesey, a oprawą graficzną zajął się etatowy grafik Nothing Records, Gary Talpas. Ufff. Warto wspomnieć, że początkowe nagrania z Reznorem miały charakter zaledwie demówek. Na płycie skończyły w niezmienionej formie głównie ze względu na goniące terminy. Do promocji wybrano kawałek o ewidentnie closerowej wymowie i nawet zatytułowany w nawiązujący do przeboju NIN sposób: „Animal”. O dziwo singiel radził sobie całkiem nieźle na listach przebojów i zyskał przychylność wygłodniałych, industrialnych gotów. To rzeczywiście najbardziej przystępna piosenka na „Prick”.

Zanim omówimy sobie resztę materiału, warto uświadomić sobie jedną sprawę.

Podczas gdy Trent Reznor spisywał swoje depresyjne historie i dopiero dobijał trzydziestki, McMahon był już po czterdziestce. I to słychać w jego twórczości, która ma zupełnie innych charakter niż większość industrial rocka lat dziewięćdziesiątych. Jest coś z autentycznego psychopaty w takim „I Apologise”, które w gruncie rzeczy jest skoczną pioseneczką godną wczesnego Lucky Pierre. Tylko że uzupełnione trzeszczącą melodyjką szaleńca i chórkami głosów z jego głowy. Istne apogeum choroby psychicznej to zamykające krążek „Makebelieve”. Najpierw dramatyczny motyw rodem z horroru, potem monolog McMahona przepuszczony przez słuchawkę telefonu, aż dochodzimy do części zasadniczej, która z jednej strony brzmi jak z kiczowatej telenoweli, z drugiej mogłaby spokojnie zostać zaaranżowana w zakładzie psychiatrycznym (tak, np. w tym od Diagnose: Lebensgefahr). Wystarczy zajrzeć w teksty tych utworów:

You found a garter belt on my nose, I warned ya
My similar similarities lose touch when I drink too much
But bye bye, I kiss the bottle goodbye, forever
I know it’s made a fool of me, I’ll try to reconcile

And I apologize for being cruel
When I should have been kind
I’ll be right by
We’ll be so happy together tonight

Makebelieve
That nothing is wrong
Makebelieve
You’re going somewhere
Live your dream

So take it slow
And if you lose your way
Remember the moment you began

Fall back on your word
Heaven forbid your entry
A minor guilt complex dissolves

Mimo tak zróżnicowanych pomysłów, różnych składów i zmian producentów, pierwsza płyta Pricka jest całkiem spójna i trzyma poziom.

„Riverhead” czy „Crack” wcale nie odbiegają brzmieniowo od „Tough” i „Other People”, nawet jeśli są już nieco oszczędniej zaaranżowane i nie aż tak bogate w studyjne sztuczki. Niestety, Interscope (wytwórnia-matka Nothing Records) wykopała McMahona ze swojego katalogu, zanim ten mógł przygotować drugi album. Ten się w końcu ukazał – w 2002 roku pod tytułem „The Wreckard” – przeszedł już jednak bez echa, a i muzycznie był znacznie mniej udany. Jeśli ciekawią Was inne projekty Kevina, zapraszam na doskonałą stronę Lucky Prick. Co prawda dziś artysta jest już po sześćdziesiątce i raczej świata nie zmieni, ale zachęcam do zapoznania się z jego światem. Debiut Pricka był jedną z pierwszych płyt, które przyszły mi do głowy, gdy zakładałem bloga o płytach zapomnianych i niedocenionych.

Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Postaw mi kawę na buycoffee.to
Autor

rajmund

Lokalny Ojciec Dyrektor. Współpracował m.in. z portalami CD-Action, Stopklatka i Antyradio. Po godzinach pisze opowiadania cyberpunkowe i weird fiction. Zafascynowany chaotycznym życiem szczurów.

1 komentarz

  1. ,, jego zeschizowany industrialny projekt.” coś jak Chrysalide?

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *