Podsumowanie roku 2015: Jon Krazov

inne Autor: Jon Krazov sty 03, 2016 Brak komentarzy

Jak w zeszłym roku — oraz dekadę temu — postanowiłem sporządzić muzyczne podsumowanie roku. Nie śledzę specjalnie nowości muzycznych, więc rzadko kiedy słucham tylu rzeczy z danego roku, by zrobić z nich Top 10, nawet gdybym chciał wszystko wykorzystać. Najczęściej w swoim tempie docieram do różnych płyt, czasami dość starych. Czasami nie. Tak też było w roku pańskim 2015. Innymi słowy: jest to moje podsumowanie muzyczne rzeczy usłyszanych przeze mnie po raz pierwszy w 2015 roku, a nie podsumowanie muzyczne tegoż roku.

Jeżeli wierzyć wybrakowanym statystykom wyciągniętym z Last.fm, poniższa kolejność mniej więcej odpowiada popularności w moim odtwarzaczu. Czyli de facto jest to Top 10.

leo-popLeonard Cohen, „Popular Problems” (2014)

Na tę płytę zwrócił moją uwagę drugi sezon „True Detective”. Wiedziałem o jej istnieniu, po premierze czytałem pochwałę gdzieś w prasie (niekoniecznie rozumianej jako drukowany kawałek papieru), co więcej, miałem ją nawet fizycznie w ręce, ale mimo tego wszystkiego jakoś przeszła obok mnie, niczym Aicha z piosenki Magmy (écoute-moi), prawdopodobnie dlatego, że jej poprzedniczka, której tytułu nie potrafię sobie teraz nawet przypomnieć, w ogóle mnie nie zachwyciła, w przeciwieństwie do jeszcze wcześniejszych „Ten New Song”. A jednak. Co ma wisieć, nie utonie, jak to mawiają ludowi mądrale. Potężne „Nevermind” z konkretnym, choć stonowanym bitem, sekcją smyczkową oraz mrocznym tekstem z miejsca nastawiło mnie na tak. Na płytę składa się 9 kompozycji, z których nie wszystkie powalają, ale poza utworem wykorzystanym w czołówce popularnego serialu HBO jest jeszcze „Almost Like the Blues”, „A Street” czy „Samson in New Orleans”. Głos już nie ten, więc w chórkach pomaga mu kilka dziewcząt, ale w sercu maj. Leonard Cohen pokazuje, że na starość dalej można dawać czadu, nawet jeżeli jest to bardzo powolny czad, o czym zresztą w otwierającym płytę „Slow” informuje.

Cliff Martinez, „The Knick” (2014, 2015)the-knick-soundtrack

To właściwie dwa albumy, po jednym na każdy z sezonów, jednak lekarskie zalecenie jednoznacznie nakazuje słuchać w zestawie. Jako podkładu dla historii tytułowego szpitala Knickerbocker, pomimo iż akcja osadzona jest w latach 1900–1901, Steven Soderbergh postanowił użyć muzyki elektronicznej. Co ciekawe, nie jest ona w żaden sposób stylizowana na muzykę z epoki ani do niej nie nawiązuje — zero związku. Efekt okazał się piorunujący. Dźwiękowe pejzaże Cliffa Martineza świetnie się sprawdziły w serialu i świetnie sprawdzają się w odtwarzaczu. Miejscami miałem przed oczami „Drive” (ten sam autor), ale zestaw zachowuje swój charakter. Wydaje mi się, że w drugim sezonie trochę więcej się dzieje muzycznie, ale jeszcze się nie do końca dotarliśmy.

das_moonDas Moon, „Electrocution” (2011)

Kiedy redakcja Muzyki oraz dział marketingu zrobiły porządki w szafach, światło dzienne ujrzało wiele CD nieznanych nikomu wydawnictw. Obłowiłem się wtedy jak prezes spółki skarbu państwa na odprawie — uciekłem ze zbiegowiska z prawie 50 płytami. Trochę skuszony okładką, a trochę zaufawszy intuicji, grabnąłem również debiut krakowskiego zespołu, który porusza się w obszarach muzyki elektronicznej. Intuicja mnie nie zawiodła: zespół dostarcza i to porządnie. Niby elektronicznie, ale jednocześnie z rockowym pazurem. W bonusie jest nawet cover „Das Model” Kraftwerk.

ogr-graOGRE, „Gradients Live” (2015)

OGRE’a śledzę odkąd odkryłem jego cudne „194” (i trochę mniej porywające „195”). „Gradients Live” jest zapisem występu na żywo, ale z konsolety, nie ma więc odgłosów tłumu czy DJ-a pozdrawiającego Jolkę z Chęchodołów, jest za to zaimprowizowany materiał. Ogólnie aż musiałem sprawdzić, czy to na pewno live, a nie jakieś gradienty żyją — tak bowiem udane są to kompozycje. Twórczość OGRE cechuje coś, co określam na użytek własny analogowym brzmieniem, ponieważ ma jakieś ciepło, którego tak często się nie uświadcza w elektronice. Czekam już na kolejne albumy. (Tak naprawdę to już się pojawił — hołd złożony ścieżkom dźwiękowym z lat 80., ale to już na następny rok sobie odłożyłem). Jedyne, co mógłbym albumowi zarzucić, to długość — jedynie 27 minut materiału pozostawia niedosyt.

spankoxSpankox, „Elvis RE:VERSIONS” (2008)

Kolejne znalezisko obok Das Moon. Nie wiem kim jest Spankox i nie obchodzi mnie to, ale pierwszą płytę Króla zremiksował bardzo przyjemnie. Kropka.

mary-komasaMary Komasa, „Mary Komasa” (2015)

Wszystko zaczęło się od usłyszanego w Trójce „Come”. Chłodna elektronika i beznamiętny ton z dobrze skrywanym, choć jednocześnie słyszalnym polskim akcentem ujęły mnie z miejsca. Cała płyta okazała się o wiele bardziej zróżnicowana, zahacza o dreampop („City Of My Dreams”) czy rock rodem z amerykańskiego południa („Oh Lord”), oraz pewnie kilka innych rzeczy, ale na koniec wychodzi z tego obronną ręką. Taki misz-masz chyba się zdarza często na debiutach. Nie zamierzam stawiać Mary żadnych wymagań (pewnie i tak tego nie przeczyta), ale po cichu następnym razem liczę na coś bardziej spójnego. Dopiero wtedy wszyscy zobaczymy. Nogami się nakryjemy normalnie.

firefoxak_colorFirefox AK, „Color the Trees” (2011)

Firefox AK wziąłem w ciemno razem z Das Moon oraz Spankox-em. Pochodząca ze Szwecji artystka (która w 2012 odwołała koncert z powodów zdrowotnych i jest to ostatni news na jej stronie) porusza się w obszarze szeroko pojętego popu, a że pochodzi ze Szwecji, to produkcyjnie płyta jest bez zarzutu. Trochę niepozorna zrazu, ale dosć szybko weszła mi do głowy i tam została.

taco_umowaTaco Hemingway, „Umowa o dzieło” (2015)

Nie czarujmy się, dawał płytę za darmo, to ją sobie wziąłem. Bardziej z ciekawości, bo opis w jakimś artykule był zachęcający oraz ponieważ to płyta autora filmiku, który kilka lat temu zawojował polski Internet (o tym jak Adolf Hitler wybierał się na imprezę z pierdolnięciem, ale melanż nie okazał się taki epicki). Wyszło nieźle, nie mnie oceniać ile w tym jest hip-hopu i jakiego rodzaju, bo się nie interesuję, ale połączenie zabawnych tekstów oraz bardzo ciekawych podkładów (bity plus sample) wydało bardzo interesujący plon. Zamierzam śledzić poczynania.

sou_ligSoulsavers, „The Light the Dead See” (2012)

Ostatnie w tym zestawieniu znalezisko z grupy Das Moon i reszty. O wyborze przesądziła naklejka informująca, że śpiewa Dave Gahan. (Kolega obok spytał: „A kto to jest?”. Nie pracujemy już razem). Pomimo wokalisty płyta w niczym nie przywodzi na myśl Depeche Mode. Soulsavers jest rzekomo zespołem obracającym się w obszarach muzyki elektronicznej, ale ta płyta ma całkiem tradycyjne brzmienie. Dave Gahan napisał wszystkie teksty na płytę i wydaje mi się, że w dużym stopniu to właśnie on narzuca jej charakter. Wydawnictwo raczej kameralne i, jak to się czasem mówi, do refleksji niż do dzikiej imprezy. Tak że słuchać raczej na słuchawkach, a nie na głośnikach.

Dale Cooper Quartet & The Dictaphones, „Parole de Navarre” (2010)

Jednym z gatunków, które eksplorowałem w tym roku, był dark jazz. Na Jeszcze tego nie słyszałeś pisano o tym gatunku już kilkakrotnie: był i Bohren & Der Club of Gore, i The Kilimanjaro Darkjazz Ensemble, i właśnie „Parole de Navarre”. Jak każda darkjazzowa płyta powinna, tak i ta snuje się niczym dym papierosowy w zatłoczonej krakowskiej knajpie, która koło trzeciej w nocy jest już mocno przetrzebiona i tylko najtwardsi zawodnicy jeszcze udają przed samymi sobą, że walczą. I to się Francuzom udało bardzo dobrze.

I to by było na tyle. Zapraszam do kolejnego podsumowania już za rok (jeżeli gwiazdy będą w porządku).

Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Postaw mi kawę na buycoffee.to
Autor

Jon Krazov

Wielki amator 80s revival movement. Z zasady nie uznaję podziału na gatunki — muzyka jest jedna. Ponadto jestem doomologiem klasycznym i sporadycznie pisuję o filmach.

Brak komentarzy

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *