Podsumowanie roku 2014: psyche_violet

inne Autor: psyche_violet sty 01, 2015 komentarze 3

Na początek niewypał roku, którym został tak długo wyczekiwany nowy album Aphex Twina „Syro”. Bo to nie tak miało być. Wrażliwość muzyczna Richarda D. Jamesa przybrała konsystencję zjełczałego masła. Oczywiście nie ma co się spodziewać powrotu do przeszłości, ale żeby tak nisko obniżyć sobie poprzeczkę? Nowicjusze, którzy sięgną po wcześniejszy materiał, mocno się zdziwią. Choć jeden pozytyw. Kto jeszczenie słuchał tego tworu z recyklingu, nie musi. Back to the basics ladies and gentlemen:

10. Swans – To Be Kind

Zawsze było mi nie po drodze (ach, te ejtisy). Omijałam szerokim łukiem ich dyskografię, bo wiecznie mi coś nie pasowało. Sądziłam, że jestem już stracona i że to po prostu nie dla mnie. Dlaczego u licha?! Zgrzeszyłam, ale jestem na drodze do nawrócenia. Wszak nie od tej strony, co trzeba, ale ważne, że mechanizm ruszył. A wiadomo, suwak tolerancji zmienia się przez lata. Najpiękniejsze jest to, że czeka mnie przeprawa przez wybitną dyskografię po raz pierwszy, a początki są przecież czymś nie do opisania. Zapraszam więc i Was.

9. Alt-J –This Is All Yours

Przez chwilę był tu Behemoth, ale że satanista Rzeczpospolitej zawsze w modzie, to jego miejsce w rankingu znajdzie się wtedy, gdy stworzy on coś zupełnie innego, totalnie dla jaj, aby przełamać swój dotychczasowy wizerunek. Ale wracając do tematu, zazwyczaj targają mną konwulsje, gdy słyszę określenie „indie”, ot, takie wrodzone uprzedzenie, ale od czasu do czasu pojawia się coś, co potrafi narobić bałaganu. No i nie można przejść obojętnie obok zwrotu Coming out of the woodwork, chest bursts like John Hurt, nieprawdaż?

8. Klaxons – Love Frequency (czytaj recenzję)

Love is in the air! Dawno nie słyszałam albumu tak mocno naładowanego pozytywną energią. A co najważniejsze, nie w odrzucający sposób. Jest miło i przyjemnie, jest niesamowity power, teksty raz usłyszane, mimowolnie nuci się później i chce się do nich wracać. Chociażby po to, żeby jak zawsze koszmarny, poniedziałkowy poranek przyjąć z drygiem w kolanie i nastawieniem, że nasze marzenia oczywiście, że mogą stać się rzeczywistością. Samo się jednak nic nie zrobi, ale od tego mamy między innymi ten album, żeby ruszyć z kopyta do działania. New reaaliiityyyyyyy! <tańczy>

7. The Wounded Kings – Consolamentum

Zespołem tym zachwycał się w jednym z wywiadów sam Tom Warrior (o którym SPOILER będzie jeszcze mowa KONIEC SPOILERU). I to w zasadzie powinno już wystarczyć. Potężna dawka rewelacyjnego doom metalu, dzięki któremu odzyskałam wiarę w kobiece wokale.

6. Vesania – Deus Ex Machina

Na tę płytę czekałam siedem lat. I nie zawiodłam się (choć po usłyszeniu singla nastąpił rozczarowujący westch, całe szczęście tymczasowy). „Distractive Killusions” nie przeskoczą chyba nigdy, ale jest blisko. Cholernie blisko. Głównie dlatego, że zgrabnie połączyli najlepsze elementy ze swoich trzech płyt, jednocześnie nie robiąc z siebie kopiuj-wklejki. Czapki z głów, nic tylko słuchać.

5. Interpol – El Pintor

Nie ma czegoś takiego jak zła płyta Interpolu. Kto raz się zachłysnął, zostanie i tym razem sowicie wynagrodzony. Album na bardzo dobrym poziomie, wracać będzie się do niego jak do poprzednich czterech, z takim samym entuzjazmem. Co z tego, że Panowie nie wychodzą poza obręb stylu zdefiniowanego już na pierwszej płycie. Za to się ich albo wielbi, albo nienawidzi. Ja wybrałam to pierwsze.

4. Agalloch – The Serpent & the Sphere

Długo się przekonywałam do tej płyty, aż w końcu dałam się porwać podróży w odległe zakątki naszego wszechświata. W głąb gwiazdozbiorów i galaktycznych mgławic, gdzie każda śmierć jest początkiem nowego życia. Fascynująca tematyka, której nikt wcześniej nie poruszał na albumie black metalowym (który w przypadku tego zespołu niezmiennie ociera się o doom/folk/prog-rock). Można się zadumać nad własną, kruchą egzystencją, przy dźwiękach z absolutnie najwyższej półki.

3. Rome – A Passage to Rhodesia

Dziesiąty album Jerome’a Reutera, może nie aż tak spektakularny jak tryptyk, ale z pewnością utwierdzający w przekonaniu, że muzykowi nie kończą się pomysły. Nawet fakt, że słychać połączenie „Flowers From Exile” z „Confessions D’Un Voleur D’Ames” jest w tym przypadku miłą niespodzianką. Dusza o nieprzeciętnej wrażliwości, niezmiennie w neofolkowej czołówce i całe szczęście nic nie wskazuje na to, żeby coś się miało zmienić.

2. Wovenhand – Refractory Obdurate (czytaj recenzję)

David Eugene Edwards udowodnił, że wyjście z dotychczasowej konwencji wyszło mu pioruńsko nieźle. Nowej odsłonie absolutnie niczego nie brakuje, mimo że jest mniej country i folku, a więcej rocka i rozpierdolu. Nasuwa się jedynie pytanie, czym nas zaskoczy teraz, a będzie ciężko wykombinować coś z kolejnej, innej półki. Choć powrotem do szamańskiej atmosfery nie pogardzę.

1. Triptykon – Melana Chasmata (czytaj recenzję)

Absolutny faworyt. Wciąga w czarną otchłań, z której nie mamy najmniejszej ochoty wypełznąć. A jeśli już to zrobimy, to zaraz chcemy powtórnie zwrócić się ku tej obezwładniającej ciemności i po prostu dać się pochłonąć. Taki jest Triptykon, utworzony na gruzach Celtic Frost, istny majstersztyk Toma G. Warriora.

Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Postaw mi kawę na buycoffee.to
Autor

psyche_violet

Zatraca się w dźwiękach bezwstydnie przeszywających duszę, wszystkim co ma smyki albo cięższych brzmieniach. Miłośniczka s-f i astronomii. Serialoholik. Prawie perkusistka. Życiowa dewiza: spiral out - keep going.

komentarze 3

  1. Ostatnie? Zdawało mi się, że powinno być więcej :p /Zeal

  2. Zeal Deadwing via Facebook pisze:

    W sumie zdziwiłem się, że Syro trafił do faili bo jarałaś się tym z tego co pamiętam 😛

  3. Tylko jednym numerem, który i tak nic nowego nie wnosi. A to stanowczo za mało.

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *