Perturbator (+ Gost i Dan Terminus) – Hydrozagadka, Warszawa, 19.3.2016

live Autor: rajmund mar 20, 2016 komentarzy 5

James „Perturbator” Kent to jedna z najważniejszych postaci na tym blogu. Opisywałem tu już jego płyty, zrobiłem z nim wywiad – naturalnym domknięciem tej serii miała być relacja z koncertu. I oto jest: spełnienie marzeń, którego w życiu bym się nie spodziewał tak szybko.

Będę z Wami szczery: przesłuchałem w życiu kilka(-naście? -dziesiąt?) tysięcy płyt, byłem na przeszło 200 koncertach. Ciężko już zrobić na mnie wrażenie, a tym bardziej wykrzesać ze mnie koncertowy entuzjazm. Jedno z ostatnich miejsc, gdzie znalazłem autentyczne, świeże porywy serca, jest właśnie synthwave (nie bawmy się w rozgraniczanie na dark synth itp.). A synthwave to dla mnie – z całym szacunkiem do Carpenter Brut i reszty rodziny – Perturbator, a potem długo, długo nic. Dlatego jak tylko pojawiła się informacja o jego koncercie w Polsce, momentalnie zamówiłem bilet, żeby nie mieć żadnych wątpliwości, że tam trafię. Gdy go odbierałem na bramce, bileter aż mi zwrócił uwagę, że byłem pierwszy, na samym szczycie listy.

W warszawskiej Hydrozagadce jestem stałym bywalcem i z początku szoku nie było: ludzie schodzili się powoli, merch już stał wystawiony. Tutaj mała dygresja, do czego nawiązywał już Danny: o ile ceny CD i winyli uważam za bardzo sprawiedliwe (szczególnie jak się je porówna z tym, co sobie krzyczy Blood Music – razem z wysyłką do Polski…), tak już koszulki za 110 złotych to lekka przesadza. Szczególnie że proste motywy z logo poszczególnych artystów pozostawiają sporo do życzenia. Na szczęście nasza redakcyjna psyche_violet zwróciła potem na to uwagę Jamesowi i obiecał naprawić taki stan rzeczy (za koszulkę z okładką nadchodzącego „Uncanny Valley” dałbym każde pieniądze).

Jako pierwszy wystąpił na scenie Dan Terminus. Obok Perturbatora to mój ulubiony podopieczny labelu Blood Music. Lubię ten nerdowski synthwave z pokomplikowanymi aranżacjami, a jego prezencja sceniczna w pełni mi do tej stylistyki pasowała. Dan spokojnie odgrywał swoje partie, co jakiś czas udając jakiegoś syntezatorowego maga czy innego nekromantę, który ładuje się kosmiczną energią i głosi tylko „mocy, przybywaj!”. Zabrakło mi trochę „The Chasm” i „It’s Too Bad She Won’t Live”, ale tego dnia wszyscy postawili na energetyczne kawałki. Choć pod sceną było jeszcze baardzo spokojnie, a tłum dopiero zaczynał się zbierać, był to bardzo pozytywny i sympatyczny występ. Podobny charakter zdradził sam Dan, gdy do niego chwilę po występie zagadałem. Obiecał, że postara się wrócić z kolegami za rok.

Następny pojawił się Gost i tutaj już nie było tak różowo. Mistrz w swojej charakterystycznej masce z czaszką sprokurował istną siekę z piekła rodem. Pod sceną rozkręciło się już regularne pogo i muszę przyznać, że nie spodziewałem się takiego przyjęcia – było nie było – syntezatorowego występu. Ale nie ma się co dziwić, wśród publiczności nie brakowało najprawdziwszych metalowców z krwi i kości, którzy już zadbali o to, aby było bardziej brutalnie niż na Brutal Assault. Jak miałem się jednak wkrótce przekonać, nawet ten dyskotekowy demonizm Gosta to było jeszcze nic…

IMG_20160319_202037-ANIMATION IMG_20160319_202706-ANIMATION

Perturbator wkroczył już na zupełnie inną scenę niż jego poprzednicy: pojawiły się na niej dynamiczne światła, dym, a on sam skryty złowrogim kapturem i z nieschodzącą z twarzy blazą. Intro „War Against Machines” jeszcze dało chwilę na odnalezienie się w sytuacji, ale już „Future Club” nie pozostawił żadnych wątpliwości. To był po prostu jeden z najbardziej energetycznych występów, jakie kiedykolwiek przeżyłem, a jeśli ktoś jeszcze kiedykolwiek powie mi „przecież to tylko koleś z laptopem, co on może zrobić ciekawego na koncercie”, to wyśmieję jego ignorancję w żywe oczy. I mogę tu przytaczać piękne, krągłe słowa o nieziemskim pogo, zlaniu potem i innym nieskończonym skakaniu – ale lepiej ten klimat odda Wam anegdotka.

Otóż mimo że bawiłem się nieziemsko, nawet ja w którymś momencie padałem już na ryj i postanowiłem odejść na chwilę na bok, gdzie było odrobinę (ale tylko odrobinę) spokojniej. Korzystając z okazji, wpadłem na naprawdę idiotyczny pomysł, że spróbuję coś udokumentować do tej relacji – a że akurat zaczynało się moje ulubione „Humans Are Such Easy Prey”… Czemu idiotyczny? Bo dosłownie kilka sekund po tym, jak wyjąłem mojego Nexusa 6 (zgadliście, zdecydowałem się na ten telefon tylko ze względu na jego nazwę), ktoś mi go wytrącił z dłoni. Aparat poleciał na scenę… i dalej nagrywał. Czujcie się więc, jakbyście oglądali materiał wojenny z pierwszej ręki. (dla dociekliwych: nie, telefonowi nic się nie stało – inwestujcie w „kejsy”)

Ktoś oczywiście może powiedzieć, że mało materiału z „I am the Night”. Że zabrakło „Miami Disco” (ale był „Sexualizer”!) albo jakichkolwiek kawałków z wokalem – ale to naprawdę bez znaczenia. Tak miało być, ten koncert to był totalny rozpierdol (no sorry, ale inne słowo tego nie odda w należyty sposób) bez ani chwili wytchnienia. Żadnych zamulaczy, balladek, nic – od początku do końca czysta młóca. A co do utworów wokalnych, na miejscu Kenta kiedyś zrobiłbym po prostu osobną trasę z udziałem tych wszystkich wspaniałych wokalistek jak Isabella Goloversic czy Greta Link. Nie zdziwię się, jeśli taki dzień kiedyś nadejdzie (podobnie jak album tylko z takimi kawałkami).

Lwią część setlisty wypełniły kawałki z „Uncanny Valley”. Wszyscy już doskonale znamy „Neo Tokyo” i „She Moves Like A Knife”, które okazały się koncertowymi wymiataczami. Ale Perturbator uraczył nas też pełną wersją „Assault” oraz premierowym „The Cult Of 2112”, zagranym na bis. Choć do premiery został jeszcze ponad miesiąc, już dziś domyślam się, jaka będzie moja płyta roku – i ten występ tylko te domysły potwierdził.

Muzyka muzyką, lecz nieraz już moje muzyczne ideały upadały w zetknięciu z rzeczywistością, kiedy moi idole okazywali się zadufanymi bucami. Nie tym razem. Perturbator kupił mnie już do reszty tym, jak zachował się po koncercie. Widziałem już nieraz mniej znanych wykonawców, którzy gwiazdorzyli i popisywali się chamówą wobec swoich fanów, szczędząc nawet chwili na autograf czy dwa słowa. James Kent po koncercie zagadał z KAŻDYM, kto tylko do niego podszedł, każdemu podpisał, co tylko się dało i cierpliwie pozował do zdjęć. Po koncercie jeszcze przez wiele godzin można było na niego wpaść w okolicach baru i po prostu zagadać jak do normalnego człowieka. To jest dla mnie miara prawdziwego artysty – ogromny szacun.

A z ciekawszych rzeczy dowiedzieliśmy się m.in. że był pod ogromnym wrażeniem reakcji polskiej publiczności i czegoś takiego jeszcze nie widział. Biorąc pod uwagę, że występ się wyprzedał, możemy być chyba spokojni o przyszłość.

Na koniec jeszcze trochę prywaty. Dla mnie osobiście był to wieczór pożegnań, kilku kłujących wspomnień, ale i licznych powitań. Z tego miejsca pragnę pozdrowić nie tylko całkiem liczną ekipę, którą udało mi się zebrać tego wieczoru, lecz także wszystkie nowe osoby, które poznałem (przepraszam, że nie wszystkim z Was byłem w stanie poświęcić więcej czasu!), w tym niesamowity cosplay team Hotline Miami (byliście czwartą gwiazdą tej imprezy, bez kitu). Obyśmy się wszyscy spotkali ponownie jak najszybciej przy podobnej okazji!

Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Postaw mi kawę na buycoffee.to
Autor

rajmund

Lokalny Ojciec Dyrektor. Współpracował m.in. z portalami CD-Action, Stopklatka i Antyradio. Po godzinach pisze opowiadania cyberpunkowe i weird fiction. Zafascynowany chaotycznym życiem szczurów.

komentarzy 5

  1. A ja byłem drugi na liście z biletami, tyle przegrać / Dan

  2. Team Hotline Miami bardzo pozdrawia i dzięki za mention w tekście!

  3. Eh, strasznie żałuję, że pracowałem i nie mogłem być :C

  4. jaro pisze:

    Kurde przegapiłem, wstyd oj wstyd mi, ale obiecuje poprawę.

    1. rajmund pisze:

      Koniecznie! 🙂

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *