oOoOO (+ Templez i OLFVN x Ja Miron) – Stacja Orunia, Gdańsk, 31.1.2015

live Autor: rajmund lut 01, 2015 komentarze 2

Gdy rok temu przy okazji recenzowania pełnowymiarowego debiutu oOoOO zastanawiałem się, czym tak naprawdę jest ten cały witch house, nawet nie podejrzewałem, że za rok będę Wam pisał relację z jego koncertu. Mimo że Chris lubi wpadać do Polski i nawet w Trójmieście już był. Niestety, bogatszy w te 12 miesięcy doświadczeń wciąż mam problem ze zdefiniowaniem witch house’u. I tak gdy poznana w drodze do Gdańska dziewczyna zapytała mnie, na czyj koncert jadę, mogłem tylko uśmiechnąć się z zakłopotaniem, mówiąc: „małe o, duże O, małe o, duże O i jeszcze raz duże O”. Gdy dopytała, jaki to gatunek muzyki, sytuacja bynajmniej się nie uprościła… Czy po koncercie Christophera Greenspana jestem bliżej poznania prawdy o witch housie? Przekonajmy się.

Tajemnicza Stacja Orunia okazała się bardzo sympatycznym przybytkiem kulturalnym. Na miejscu udało mi się dostać upragniony plakat (będzie pięknie wyglądał na ścianie z „trofeami”), a miła pani nawet pokierowała mnie do przyjemnej knajpki nieopodal. Pierwsze wrażenie więc jak najbardziej na plus. Drugie też: miejscówka okazała się posiadać wcale niemałą salę, co w dalszej części wieczoru było nie bez znaczenia. W życiu bym się nie spodziewał, że – było nie było – niszowy artysta, grający muzykę z gatunku, o którym mają pojęcie wyłącznie najstarsi hipsterzy, przyciągnie taki tłum. Gdańsk zamienił się na chwilę w prawdziwe Salem – i to nie tylko dzięki oOoOO.

Pierwsza wiedźma. Można by rzec – jak to się teraz modnie określa – w wydaniu lumberseksualnym. Sopocki artysta występujący pod szyldem Templez (a także Ebola Ape) zaprezentował krótki, w większości bardzo wychillowany set. Jego dubowo-transową twórczość znajdziecie na Bandcampie. Swój występ urozmaicał odpowiednio odjechaną wizualizacją tajemniczego pokoju, nawiedzanego przez ducha pieseła. Siłą rzeczy najbardziej zapadał w pamięć utwór oparty na motywie przewodnim serialu „Z archiwum X”, cały występ jednak odpowiednio wprowadzał w nastrój i leśny trans.

Wiedźma numer dwa – tu dość dosłownie, bowiem spowita kłębami dymu Ja Miron (wbrew pozorom żeńska część duetu) sprawdzała się w tej roli doskonale i przez pół godziny czarowała swoim głosem na tle podkładów zakapturzonego OLFVN-a. Gdybym miał na podstawie ich występu dodawać coś do definicji witch house’u, to znowu się tylko pogubię. Za moich czasów taką twórczość nazywało się po prostu nastrojowym trip hopem czy jakimś innym chilloutem – a oni jeszcze dopisują seapunk. Kolejny argument, że nie ma co brać na poważnie tych wszystkich szufladek. Najbardziej z całego setu spodobał mi się utwór RØUND – sprawdźcie sobie, warto.

I wreszcie wiedźma wieczoru: odziana w ocieplaną kurtkę, bo fakt faktem, noc była cholernie zimna. A i pewnie sam Chris nie przestawił się jeszcze na europejskie temperatury. No dobra, to jak nasz artysta zdołał wybrnąć z odwiecznego dylematu współczesnych elektroników, czyli: jak zagrać swój koncert, by nie była to tylko nudnawa posiadówa z cyklu „jakiś typ zapuszcza swoją muzykę z MacBooka”? Cóż, przez sporą część koncertu miałem wrażenie, że dość średnio. Mimo że zaczął ciekawie, bo od „Stay Here”, w którym od razu sięgnął po mikrofon i w odróżnieniu od płytowej wersji, osobiście wyśpiewał całość. Wiemy jednak wszyscy doskonale, że kawałki oOoOO, w których śpiewa sam Chris, należą do rzadkości. No i można by powiedzieć, że znaczna część setu tak właśnie wyglądała: jakiś typ zapuszcza swoją muzykę z MacBooka.

No ale Chris to w końcu typ nie byle jaki. Oczywiście coś tam przy tych swoich utworach gmerał: tu coś dograł, tu spowolnił („Sedsumting”), tam przyspieszył („Misunderstood”), jeszcze gdzie indziej poszatkował wokale Lisy („Burnout Eyess”) czy Butterclock („Springs”). No i nie oszukujmy się, „Mouchette” czy „The South” to tak wspaniałe numery, że nawet puszczone po prostu z MacBooka dadzą kupę radochy. Zwłaszcza odpowiednio nagłośnione – a pod tym względem również Orunia nie zawiodła. Dawno nie byłem na tak dającym po uszach koncercie. Obok twórczości znanej z „Our Loving is Hurting Us” i „Without Your Love” gratką dla fanów był mniej znany kawałek „CoachBagg„. Głośny, agresywny i wydłużony ponad dwa razy w stosunku do podlinkowanego oryginału.

Miłości miłościami, ale przecież nie na to wszyscy czekaliśmy. Chcieliśmy przede wszystkim pierwszej EP-ki – i oczywiście dostaliśmy. Wtedy się zresztą zaczęła największa magia. Przy „Mumbai” uzupełnionym dźwiękami syreny. Przechodzącym płynnie w cudowne „Burnout Eyess”, przy którym kłęby dymu spowiły nastrojowo całą scenę. I wreszcie „Sedsumting” – wiadomo. Na koniec jeszcze „On It” – Chris znowu na wokalu, nawet domajstrował nowe dźwięki. I koniec – niespełna godzina grania. Cóż, ciężko oczekiwać więcej po artyście, którego twórczość zebrana trwałaby niewiele dłużej. Ale wbrew pozorom to jeszcze nie wszystko. W krótkiej wypowiedzi do publiki stwierdził, że zamierzał nam zagrać nowe kawałki, ale w ostatniej chwili uznał, że jeszcze nie są gotowe. Puścił nam jednak ze swojego Maca jedną nowość. Spokojną, stonowaną, znów z jego wokalem. Zdawała się pasować do zapowiedzi, jakoby jego następny materiał miał być najbardziej osobistym w karierze.

Niestety, dalej nie wiem, czym jest witch house. Wciąż nie wiem, czy oOoOO w ogóle gra witch house. Czy warto mi było przedsięwziąć tę nieco szaloną wycieczkę do Gdańska, by go usłyszeć? Z pewnością. Czy miałem ochotę śpiewać I wanna stay just like this? To już niekoniecznie. Do tego zabrakło może, aby towarzyszyła nam tego wieczora Lisa czy któraś inna z kobiet oOoOO. A jako były pracownik pewnej stołecznej placówki kulturalnej zapytuję tylko: czemu nie ma takich imprez w Warszawie?

Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Postaw mi kawę na buycoffee.to
Autor

rajmund

Lokalny Ojciec Dyrektor. Współpracował m.in. z portalami CD-Action, Stopklatka i Antyradio. Po godzinach pisze opowiadania cyberpunkowe i weird fiction. Zafascynowany chaotycznym życiem szczurów.

komentarze 2

  1. Zeal Deadwing via Facebook pisze:

    „Dawno nie byłem na tak dającym po uszach koncercie.” Trzeba było iść na Swansów 😀

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *