Nine Inch Nails – Not the Actual Events

2016, płyty Autor: rajmund gru 26, 2016 Brak komentarzy

Myśleliście, że Trent Reznor – jako odrodzony, ustatkowany i rodzinny człowiek – będzie już tylko nagrywał spokojne, wyciszone soundtracki i zaledwie raz na parę lat rzuci fanom swojego najsłynniejszego szyldu coś pokroju „Hesitation Marks”, z czego będą nas straszyły afirmacje życia pokroju „Everything”? No to myśleliście źle.

Żyjemy w czasach, kiedy pytanie o sens i istotność sztuki przyjmuje formy, o których nie śniło się ani Leonardowi da Vinci, ani Romanowi Ingardenowi. Obrywa się w nich szczególnie muzyce, która została brutalnie wyrwana z albumowych kontekstów i sprowadzona przede wszystkim do roli tła przy zakupach w galeriach handlowych. Płyt nikt nie kupuje, artyści starej gwardii są zniechęceni. Tym bardziej brakuje im pomysłów na swoją twórczość, a serwisy streamingowe nie zapewniają nawet ułamka dochodów, jakie rozbujały ten przemysł w latach 80. i 90. Owszem, pojawiają się młodzi wykonawcy z pomysłami, ale co nam po nich, skoro tkwią w jaskiniach Bandcampów czy Soundcloudów?

Poza garstką pasjonatów nikt o nich nigdy nie usłyszy.

Jak zawładnąć uwagą słuchacza, który jest już przyzwyczajony do przewijania utworów po 5 sekundach, o ile w tym czasie nie wpadną mu w ucho, a słuchanie pełnego albumu od deski do deski wydaje się mu być bardziej wyniszczającym koszmarem niż lektura całej trylogii Sienkiewicza? Na te i szereg innych pytań od blisko dekady próbuje odpowiedzieć Trent Reznor. To on jako jeden z pierwszych muzyków, mających na koncie miliony sprzedanych płyt, eksperymentował z dystrybucją cyfrową. Rozdawał swoje wydawnictwa za darmo, by wreszcie stanąć na czele streamingowego molocha Apple Music. Znajomości branży muzycznej odmówić mu nie można, podejść do niej próbował najrozmaitszych. I co mu wyszło z tych wszystkich badań?

Chyba nic pozytywnego, skoro koniec końców zdecydował się powrócić do staromodnego winyla, wydać na nim reedycje swoich najważniejszych płyt i odwołać bezpośrednio do wrażliwości swoich starych fanów, nie szukając już na siłę poklasku w pokoleniu iPodów i Spotify:

Formaty cyfrowe i streaming są wspaniałe i z pewnością wygodne, marzę jednak, by słuchacz doświadczał mojej muzyki, łapiąc za parę dobrych słuchawek, spokojnie siadając z winylem, opuściwszy igłę, trzymał okładkę w rękach i wpatrywał się w oprawę graficzną (z wyłączonym pieprzonym telefonem) i po prostu ruszył ze mną w podróż.

Dla większości współczesnego pokolenia taka podróż jest oczywiście bez sensu.

Nie da się jej przecież udokumentować na Snapchacie. Pozostaje więc pytanie, czy Trent się poddał? Czy to jego przyznanie się do porażki? Gdy na początku lat dziewięćdziesiątych lider dopiero co powołanego do życia Nine Inch Nails przechodził załamanie nerwowe wywołane konfliktem z ówczesną wytwórnią, swój gniew wyraził w formie pamiętnej EP-ki „Broken”. Co mógł dać nam ustabilizowany życiowo Reznor, któremu właśnie urodziło się czwarte dziecko?

Okazuje się, że wcale nie zestaw kołysanek ani świąteczną płytę z kolędami, jak już pewnie niektórzy by podejrzewali. Twórca „The Downward Spiral” zaskoczył wszystkich, bo wydana niespodziewanie EP-ka „Not the Actual Events” nie jest nawet kontynuacją drogi obranej na „Hesitation Marks”, ani kolejnym recyclingiem ghostowo-soundtrackowych pomysłów. Mimo że do składu zespołu oficjalnie dołączył Atticus Ross. Tak naprawdę choć pośród tych 21 minut nowego materiału nie brakuje znajomych dźwięków, to prawdopodobnie najoryginalniejszy materiał Reznora od lat.

A co jeszcze ciekawsze: najbardziej agresywny i nieprzystępny.

Choć lider Nine Inch Nails wielokrotnie zwodził swoich fanów, opisując nadchodzące wydawnictwa w sposób, który ostatecznie miał niewiele wspólnego z rzeczywistością (nazywanie „Hesitation Marks” sequelem „The Downward Spiral”, żeby nie szukać daleko), tym razem mu się udało określić charakter tej EP-ki całkiem trafnie. To faktycznie „nieprzyjazne, trudne do zgłębienia dzieło”, którego raczej po duecie Trent Reznor i Atticus Ross już się nie spodziewaliśmy. Tymczasem udostępniony na zachętę singiel „Burning Bright (Field on Fire)” to najświeższa kompozycja Trenta od czasu „Theme For Tetsuo: The Bullet Man”.

Ściana dźwięku w stylu Borisa czy Jesu robi wrażenie od pierwszego przesłuchania.

A pomyśleć, że to spowolniona gitara Dave’a Navarro. Do tego dochodzi melodeklamacja Reznora, który w – swoją drogą energetycznie chwytliwym – refrenie wreszcie wraca do krzyku. Towarzyszy mu gitarowa kakofonia przywodząca na myśl „1. Outside” Davida Bowiego. Wisienką w tej całej szaleńczej aranżacji pozostaje charakterystyczne reznorowskie wyciszenie, no i atmosferyczna elektronika rodem z „The Fragile” pod koniec. Najwyraźniej powrót do tej płyty z okazji wydanego właśnie „The Fragile: Deviations 1” zrobił mu tylko dobrze.

Wokalnie jest to ogólnie rzecz biorąc najodważniejsze dzieło lidera Nine Inch Nails od dawna. Wystarczy posłuchać kolejnej – tym razem posępniejszej – melodeklamacji w „She’s Gone Away”, zestawionej z zawodzeniem w refrenie. To dla odmiany niesłychanie duszny, klaustrofobiczny moment, w którym słychać echa ścieżki dźwiękowej do Quake’a czy nawet „Antichrist Superstar” Marilyna Mansona. Kolejne oblicze Trenta, którego z jednej strony nie słyszeliśmy od lat, z drugiej – zaprezentowane w bezprecedensowy sposób. I nawet gdy do głosu dochodzi jednak „Hesitation Marks” (niestety, to w najsłabszej odsłonie) przy „Dear World,”, monolog Trenta rozłożony na dwa kanały mimo wszystko wciąż intryguje.

A pozostaje przecież jeszcze „The Idea of You”.

Gdzie klasyczne pianino zestawiono z telefonicznym głosem a’la „Zero Sum” i kolejnym wykrzyczanym refrenem. Jest nawet wiertarowo-elektroniczna solówka, kolejny element kojarzący się z „Year Zero”. Na szczęście tym razem przy akompaniamencie żywej perkusji (na której z kolei zagrał Dave Grohl). Całe szczęście nawet jeśli aktualny gniew Trenta zainspirowały najnowsze wydarzenia na świecie, nie zdecydował się tym razem na otwarcie polityczne teksty i trzyma się raczej poetyki, z którą kojarzymy go najmocniej:

Oh and if I start to tell you anything, please don’t pay attention
That’s not really me in there
I would never do that
Just go back to the idea of me
Go back to that idea
Can you even hear me over here?
Everything absorbing, liquid twitching, forming something terrible
The sores are gone
And you can hardly tell now but
That was someone else who isn’t here anymore

A nawet otwarcie nawiązuje do „Reptile” z „The Downward Spiral”:

You dig in places till your fingers bleed
Spread the infection where you spill your seed
I can’t remember what she came here for
I can’t remember much of anything anymore

Nie jest to w żadnym wypadku drugie „Broken”, jak chcieliby niektórzy.

To jednak wciąż najżywszy i najbardziej szalony materiał Nine Inch Nails od dawna. Po takiej EP-ce można tylko z optymizmem patrzeć w przyszłość. Reznor już zapowiedział dwa nowe projekty sygnowane logo NIN na 2017 rok. Jeśli jednym z nich będzie pełnowymiarowy album, to czekamy z niecierpliwością. A tymczasem mamy co zapętlać. 21 minut skupienia uda się wygospodarować nawet w tych dziwnych czasach.

Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Postaw mi kawę na buycoffee.to
Autor

rajmund

Lokalny Ojciec Dyrektor. Współpracował m.in. z portalami CD-Action, Stopklatka i Antyradio. Po godzinach pisze opowiadania cyberpunkowe i weird fiction. Zafascynowany chaotycznym życiem szczurów.

Brak komentarzy

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *