Nine Inch Nails (+Cold Cave) – Spodek, Katowice, 10.6.2014 by psyche_violet

live Autor: psyche_violet cze 17, 2014 komentarzy 5

10 czerwca 2014 roku – ta data zagości w pamięci polskich fanów rocka industrialnego na długo, jeśli nie na całe życie. Niewiele koncertów, czy w tym przypadku show muzyczno-wizualno-świetlnych, wywiera tak piorunujące wrażenie. Nine Inch Nails jest jednym z tych gigantów, którzy dbają o doznania swoich fanów nie tylko na tle czysto muzycznym – i za to czapki z głów. Katowice zapłonęły, nikt się nie poddał, byliśmy bliżej odnalezienia naszej drogi i choć zostaliśmy ostrzeżeni, to nikt nie miał prawa wyjść ze Spodka zawiedziony.

Publiczność w katowickim Spodku można było podzielić z grubsza na dwie grupy. Fanów, którzy widzieli Nine Inch Nails w Poznaniu pięć lat temu oraz tych, których z różnych względów nie mogło tam być. Stąd wszelkie porównywanie obu koncertów i wymienianie, co na tegorocznym show zaprezentowanym przez Trenta i spółkę mogło zabrzmieć, a nie zabrzmiało, „bo w Poznaniu…”, wydaje się być mocno nie na miejscu. Tak odmiennych wydarzeń nie idzie ustawić obok siebie. Wszyscy wiecznie niezadowoleni powinni docenić fakt, że Trent zdecydował się ponownie nas odwiedzić. Po tak skromnej frekwencji jak w tym roku trzeciego podejścia może już nie być.

Duet Cold Cave jako support może by robił wrażenie 10 lat temu, ale niestety muzycy odgrzewają dawno już wystudzone dania. Wokalista wydaje się mieć zapędy na „Andrew Eldritch wannabe”, charyzmy mu nie brakuje, to fakt, ale to jednak za mało.  Nadają się wyśmienicie do promowania ostatniego albumu NIN, zapomnieli jednak umieścić na scenie wielki banner z napisem „Copy of A”. Nagłośnienie również kulało, taki urok akustyki Spodka, całe szczęście NIN-owa ekipa poradziła sobie z nią całkiem dobrze (a wierzcie mi, mogło być zdecydowanie gorzej). Gdy muzycy opuścili scenę i każdy niecierpliwie odliczał do godziny zero, nie mogłam się nadziwić, że płyta ciągle świeciła pustkami. Tyci pierwszy sektor – owszem, wypełniony po brzegi, nam się udało zająć strategiczne miejsca z prawej strony pod barierkami oddzielającymi drugi sektor. Koncert marzeń i nie będę przygniatana przez tłum żądny chaosu? Do tego jeszcze będę widziała wyraźnie twarze muzyków na scenie? To nie brzmi jak zbliżający się koncert wirtuozów industrial rocka.

Występ rozpoczął się jak w zegarku. Ciągle zatopieni w mroku usłyszeliśmy pierwsze dźwięki: „Pinion” wmiksowany w „The Eater of Dreams”, a tuż po nich „Copy of A”. Pierwsze światła odsłoniły nam z prawej strony sceny Robina Fincka przy jego stanowisku dowodzenia, jakim był niewielki syntezator. Serca zaczęły bić szybciej, każdy wiedział, że już za chwilę ujrzymy i usłyszymy naszego wielbionego od lat geniusza muzycznego. Snop światła zapalił się na środku sceny, niebiosa się rozstąpiły i oto on. Nasz prorok przez najbliższe półtorej godziny. Wrzawa, która się na chwilę podniosła w Spodku, aż zagłuszyła na krótką chwilę Reznorowe „I am just a copy of a copy…”. Publiczność została przywitana dość łagodnym numerem (sam Finck przecież nie ma przy nim za bardzo nic do roboty, a jego specyficzna charyzma sceniczna jest wielce pożądana, przynajmniej przeze mnie). Nie zdążyliśmy się jeszcze porządnie rozkręcić, kiedy kawałek dobiegł końca. Ilan Rubin zszedł chwilę wcześniej ze sceny, wymieniając gitarę na bębny ukryte za czarnym materiałem wiszącym za muzykami, wykorzystanym do uchwycenia ich cieni poprzez bombardowanie sylwetek światłami z dołu. Chwila ciszy, a po niej rytm perkusyjny zwiastujący „1,000,000”. Płachta opadła na scenę i zaczął się początek szaleństwa. Ciężko było krzyczeć razem z Rezem „I don’t feel anything”, bo przecież każdy wstąpił właśnie w stan istnej euforii.

Kolejny utwór z „The Slip”, który nam zaprezentowali, to „Letting You”. Koncert nabrał tempa i dostaliśmy w końcu to, na co każdy z nas czekał: szlagier „March of the Pigs”. Teraz już cała hala darła się razem z Trentem, klaszcząc w cichszych momentach. Rozbudowane przejścia perkusyjne brzmiały rewelacyjnie. Jedynie trzyminutowy kawałek, a ile ze sobą niesie energii. Tego trzeba było dzisiejszym zgromadzonym, a i tak o dziwo wiele jednostek pozostało niewzruszonych. No ale Panie i Panowie, stać jak kołek przy takich utworach, granych NA ŻYWO przez TRENTA REZNORA i ROBINA FINCKA, stojących zaledwie kilkanaście metrów dalej… Toć to nie przystoi. Jak już jesteśmy przy temacie świnek, „Piggy” rozbujało cały Spodek, który tym razem wykrzyczał dla wpatrzonego w nas Trenta „Nothing can stop me now”. Tak jest, Mr. Reznor, nic już nas nie powstrzyma. A przynajmniej mnie i moich towarzyszy. Ziszczonym marzeniem było usłyszenie „The Frail” (pierwszy numer, jaki nauczyłam się grać na pianinie) – więc tym bardziej sentyment. Kiedy rozpływałam się nad dźwiękami klawiszy, w tym samym momencie za mną zaczął dzwonić czyjś telefon… (tak Raj, na Ciebie patrzę). Jakimś cudem wyparłam ten fakt ze świadomości, żeby ten wzruszający moment nie umknął tak łatwo. Po nim oczywiście zabrzmiał równie wielbiony przeze mnie „The Wretched”. „NOW! WE KNOW! THIS IS WHAT IT FEELS LIKE!”. Rzężące solówki Fincka brzmiały wyśmienicie.

I oto nastał kolejny moment zaskoczenia, bo otrzymaliśmy następną dawkę starego, surowego NIN pod postacią „Burn”. Mogłoby się wydawać, że tylko czterech muzyków to za mało, aby wykrzesać potężną moc industrialnych dźwięków z czasów „The Downward Spiral”. Da się. Rollercoster wjeżdża na szczyt… I w szaleńczym tempie spada w otchłań w wykrzyczanym przez wszystkich „Gave up”. Chwila wytchnienia przy „Sanctified”, który w wersji przearanżowanej nie przypadł mi do gustu. Brakuje mi w nim charakterystycznej linii basu wychodzącej na pierwszy plan, jak również industrialnych łomotów, bez których to już nie jest ten sam kawałek. No ale era „Pretty Hate Machine” dawno minęła, nastał czas „Hesitation Marks”, i w takim wykonaniu numer jak najbardziej pasuje. Ekrany multimedialne spłynęły czerwienią i zaczął się  wyborny „Closer”, bez którego nie ma koncertu Nine Inch Nails. Trent po nim podziękował polskim fanom, na co cały Spodek hucznie odpowiedział skandowaniem „NINE! INCH! NAILS!”.

„Find My Way” ponownie rozkołysało publikę, a dźwięki gitary wydobywane przez Robina przyprawiały o ciary. Kolejny reprezentant ostatniego albumu był przykładem wizualizacji multimedialnych wyniesionych na nowy poziom. Pod koniec „Disappointed” pionowe, białe linie sunące po ekranach utworzyły trójwymiarowy, obracający się (sick!) prostopadłościan, z muzykami „zamkniętymi” w środku. Prawie bym ominęła ten rewelacyjny przykład niesłabnącej kreatywności Trenta Reznora, bo swe ślepia wlepione miałam w Robina Fincka. Czymże on tam wywijał na tym syntezatorze? Smyczkiem? Jeśli zasoby Internetu nie kłamią, był to instrument smyczkowy zwany „erhu”. Dwustrunowe „chińskie skrzypce” używane były początkowo przez Josha Eustisa na zeszłorocznej trasie NIN. Ciężko jednak rozgryźć, czego konkretnie użył Finck w tym przypadku, nawet jeśli to były „tylko” skrzypce, to nietuzinkowy sposób grania wywołał niesamowite wrażenie. Innym momentem, który zapamiętałam wyraźnie, był ten, w którym rozkołysany muzyką Trent w ostatniej chwili wyciąga rękę do swojego keyboardu, uderzając w jeden klawisz, po czym natychmiast wraca do obranej wcześniej pozy. Urocze. Pod koniec numeru chwycił również za tamburyn – gdyby przypadkiem brakowało nam jeszcze urozmaiceń wprowadzonych do tego utworu.

Reznor po raz kolejny przechwycił moje fale mózgowe, bo dalej poleciał mój ulubiony numer z „Year Zero”: „The Warning”. Robin wyglądał genialnie, grając na gitarze opuszczonej na wysokość jego kolan. Po raz kolejny nie mogłam oderwać wzroku od urzekającej prezencji tego muzyka. Obiektywizm umarł całkowicie wraz z tym koncertem, Finck oficjalnie wyniesiony na piedestał. Przy „The Great Destroyer”, który usłyszeliśmy później, miałam mieszane uczucia, głównie z tego względu, że wolałabym cokolwiek innego z repertuaru NIN w zamian za te trzy minuty noise’owej improwizacji Trenta pod koniec numeru. „Eraser”, który zabrzmiał po nim, zadośćuczynił mi z nawiązką. Kolejny ukłon w stronę dawnych czasów. To było coś pięknego. Szeroki na całą scenę ekran z wizualizacjami chmur przesuwających się po horyzoncie zaczął powoli unosić się do góry, ukazując Ilana za perkusją, przez chwilę samotnie wystukującego rytm. Pozostała trójka muzyków chwyciła za gitary, żeby nas wprawić w istny trans. Ekran – tym razem pełen robactwa – zaczął opadać, a Trent rozpoczął swą mantrę. Po niej chaos ponownie zapanował Spodkiem, gdyż usłyszeliśmy numer, którego na koncertach nie może zabraknąć, „Wish”. Szaleństwo trwało w najlepsze przy „The Hand That Feeds” i „Head Like A Hole”. Trzy numery, przy których się darło i skakało bez wytchnienia. Tak powinna się bawić publiczność na koncertach Nine Inch Nails od samego początku.

Gitary zaczęły cichnąć, Spodek ponownie się rozklaskał, gdy na ekranie pojawiło się ogromne, podświetlone logo NIN. Tu niestety nasz cudowny wieczór dobiega końca, jako ostatni zagrany został „Hurt”. Ale jak to… Już? My nie chcemy się z Wami rozstawać. Zostańcie… Wkradł się tu element nierealności. Chłonęliśmy ten wzruszający numer wyśpiewany przez Trenta, ale nasza świadomość nie mogła się pogodzić z faktem, że za chwilę nas opuszczą bezpowrotnie. Niemniej był to jeden z genialniejszych koncertów, na jakich byłam (Toola w ’06, również w Spodku trudno przebić). Półtorej godziny wyśmienitego show, repertuar marzeń (mimo że nie zagrali uwzględnionego na przechwyconej setliście „The Big Come Down”). Wszystko zostało dopracowane do perfekcji. Reznor stawia sobie poprzeczkę wysoko, jeśli chodzi o prezentację swojego dorobku na żywo. I bardzo dobrze. Niczego mniej nie można od niego oczekiwać. Przez chwilę czułam się tam „closer to God”. Cel osiągnięty.

Po więcej informacji na temat Nine Inch Nails odsyłam na stronę A Warm Place, której założyciel prowadzi niniejszego bloga muzycznego.

(fot. u góry: Mateusz Kozok)

Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Postaw mi kawę na buycoffee.to
Autor

psyche_violet

Zatraca się w dźwiękach bezwstydnie przeszywających duszę, wszystkim co ma smyki albo cięższych brzmieniach. Miłośniczka s-f i astronomii. Serialoholik. Prawie perkusistka. Życiowa dewiza: spiral out - keep going.

komentarzy 5

  1. Danny Neroese via Facebook pisze:

    czemu fuck logic?

  2. Danny Neroese via Facebook pisze:

    wyjaśniena chcem

  3. Na razie pozostawiam enigmatycznie niedopowiedziane, któregoś dnia się wyjaśni.

  4. Danny Neroese via Facebook pisze:

    LEL

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *