Neurotech – Stigma

2015, płyty Autor: Danny Neroese cze 18, 2015 Brak komentarzy

Ostatnie upalne dni dają mi się okropnie we znaki. Jest gorąco. Nie, moment, to za mało powiedziane – jest jak w piekle. Człowiekowi nie chce się zaspokajać podstawowych potrzeb życiowych, a co dopiero brać się za bardziej skomplikowane sprawy. Ale przemogłem się i postanowiłem w końcu napisać o czymś nowym. Z czym kojarzy wam się Słowenia? Najwięcej osób skojarzy sobie ten kraj z kultowym Laibachem, nieco mniej – z kapelą Siddharta grającą rock alternatywny [jeszcze jest fantastyczny Silence – dop. rajmund]. Jeszcze mniej osób na pewno zna ten kraj za sprawą jego mocnej kadry skoczków narciarskich. Dzięki temu tekstowi będziecie w stanie wybić się ponad wszystkich, gdyż znać będziecie jeszcze jeden projekt muzyczny o chwytliwej nazwie Neurotech.

Moją pierwszą styczność z twórczością Wulfa (czyli typowego one-man-band-mana) datuje się na 1.04.2011 – to nie żart. Właśnie wtedy, czyli ok. 11 dni po premierze pierwszego albumu o nazwie „Antagonist”, Neurotech pozostał w mej pamięci. A czymże on zasłużył, aby się w niej znaleźć? Cóż, przy pierwszym przesłuchaniu debiutu byłem wręcz zszokowany, zaskoczony z nutką „efektu wow”. Pierwszy raz usłyszałem bowiem tak zręczne połączenie industrialnego metalu oraz muzyki symfonicznej! Co bardziej obeznani wiedzą, że to rzadkość, że te dwa typy muzyki w jakiś sposób się unikają. Fakt faktem, jest to trochę niestabilna i niepewna fuzja, do której trzeba koncepcji i pewnych rąk. A tak się bardzo dobrze złożyło, że ten młody Słoweniec tego dokonał w świetnym i niespotykanym stylu. Warto jeszcze wspomnieć o ewolucji, jaką od tego momentu przeszło samo brzmienie – „Antagonist” był utrzymany w surowym stylu, gdzie przeważał metal z growlowanymi wokalami. Z czasem jednak Wulf spuścił z tonu, idąc w bardziej klimatyczną, lekko taneczno-new wave’ową stronę i rezygnując z growlu czy mocniejszych gitar. I choć tęsknię za starym Neurotechem, nowy wcale nie jest gorszy – jest po prostu inny.

Tak jak najnowszy twór o nazwie „Stigma”. Powiem tak: nie pobrałem go od razu (wszystkie albumy można nabyć za darmo lub za tyle, za ile się chce), raczej zwlekałem z tym kilka dni. Sam nie wiem dlaczego, prawdopodobnie katowałem coś innego, a ten album poszedł na listę do usłyszenia później. Jednakże gdy tylko poprzednie muzykowanie mnie znudziło, postanowiłem zabrać się za „Stigmę”. Czego możecie się spodziewać na tej płytce? Czterdziestu pięciu minut klimatycznego i atmosferycznego grania, które przedstawia nam Wulf (wiem, jak się nazywa naprawdę, jednakże ze względu na swego rodzaju solidarność posługuję się jego pseudonimem – zresztą, nie jest trudno znaleźć jego prawdziwe imię i nazwisko). Podchodząc do owego wydawnictwa, wiedziałem jedno – pod względem kompozycji, melodyki, harmonii nie zostanę zawiedziony, gdyż tego jest tutaj aż w nadmiarze. Nadal jestem zdania, że ten chłopak ma talent, jeżeli chodzi o komponowanie i dopasowanie do siebie dźwięków. To, jak one się obok siebie układają, jak pięknie przechodzą z jednego do drugiego, tworząc ten niezapomniany klimat, jest wręcz niesamowite. Potrafię wymienić niewiele projektów muzycznych, które są w stanie tego dokonać i trzymać pod tym względem poziom praktycznie cały czas. Oczywiście śpiewa sam Wulf. Jego głos jest miły, dość ciepły i przyjemnie się go słucha nawet przez dłuższy czas. W ogóle całkiem fajnie współgra z warstwą instrumentalną. Właśnie, na nią kolej teraz. Gitary są bardziej stonowane, mniej się wybijają i tworzą raczej wypełnienie tła aniżeli pierwszy plan, gdyż ten jest zarezerwowany dla połączenia delikatnej i nowoczesnej elektroniki z elementami symfonicznymi. Niech więc nie zdziwi was taneczny beat, a w tle jakieś skrzypce na delayu z chórkami i elektronicznym plumkaniem gdzieś w oddali. Są też rzeczy, do których muszę się przyczepić – od dłuższego czasu nie podoba mi się perkusja. Jest jakaś płaska i bez wyrazu. Również sama produkcja – mimo iż na wysokim poziomie – jest lekko płaska. Ale reszta nadrabia.

Powiem szczerze – nie zawiodłem się. „Stigma” to świetne wydawnictwo, które powinno was zachęcić do głębszego zapoznania się z twórczością Neurotech. Jest tu wszystko to, co tygrysy lubią najbardziej: harmonia, melodie, elektronika, gitary i świetny klimat, wielokrotnie manifestujący swą obecność na albumie. Martwi mnie tylko jedno – jak długo Wulf da radę to utrzymać? Czy poradzi sobie z tym i kolejne efekty jego pracy nie będą powielać starych schematów? Tego dowiemy się w najbliższym czasie. A jak na razie – słuchajcie „Stigmy”!

Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Postaw mi kawę na buycoffee.to
Autor

Danny Neroese

Nie przepada za mówieniem o sobie. Ekscentryk i samotnik. Ceni swój wyjątkowy gust muzyczny.

Brak komentarzy

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *