Meinhard – Alchemusic I – Solve

2014, płyty Autor: Danny Neroese paź 22, 2015 komentarze 3

Dobra, ludeczkowie moi kochani. Tak sobie pomyślałem: a co gdyby zrobić miesiąc tekstów z niemiecką twórczością? Taka inicjatywa byłaby całkiem niegłupia, zwłaszcza że jeżeli mówimy o kapelach tudzież projektach ze sceny znanej wszem i wobec jako „dark independent”. Niestety, ten jakże genialny i diaboliczny plan miał już na początku jedną, dość wyraźną skazę, a mianowicie – Schwarz Stein. Mimo niemieckiej nazwy, to w końcu Japonia. Co prawda z Niemcami (wtedy Rzeszą) łączył ich w trakcie II wojny światowej specyficzny związek w trójkącie, ale nie ma jak ich ze sobą na siłę powiązać. Tak więc wybaczcie mi ten blamaż. Nie znaczy to jednak, że uraczę was produktem eksportowym jakiegoś innego kraju, o nie. Znowu Niemcy.

Tak dokładnie to jeden i to w dodatku dziwny. Według źródeł wszechwiedzącego Internetu postać ta nazywa się Jeremias Meinhard i pod takim imieniem tenże Niemiec wydał kilka albumów, o których mało kto pamięta. Nie zraziło go to jednak do kontynuacji swej muzycznej kariery. Doszedł więc chłopaczyna o bliżej niezidentyfikowanym wieku do wniosku, iż musi skrócić nazwę swego projektu i wydawać albumy w jednej ze sztandarowych niemieckich wytwórni (cóż za ironia…) dark independent – Out Of Line, z której to pochodzą takie sławy jak Combichrist, Blutengel czy The Birthday Massacre (dystrybucja w Europie). Pomysł swój wcielił w życie, a to przyniosło mu większą sławę. To chyba dobrze, nie? No, w tym przypadku efekt jest pozytywny. Tym bardziej, gdy zwrócimy uwagę na to, jaką konkretnie muzykę Meinhard stara się przedstawić ludzkości. Uwierzcie mi, jego wizja jest co najmniej dziwna. Kręci mnie to, i to bardzo.

No ale czym się tak podniecam? Wszakże w przypadku muzyki zdarza mnie się to dość często i nie jest to wyjątek, nie znaczy to jednak, że przez to macie olać tęczowym moczem „Alchemusic I – Solve”. Byłby to dość duży błąd, ponieważ jeszcze tego nie słyszeliście (właśnie doszedłem do wniosku, że za rzadko używamy tego zdania w tekstach). Meinhard w swej wizji zawiera to, co najdziwniejsze – art rock, glam, pop, folk, electro, industrial, gothic i visual kei. Tak, nie mylicie się – wszystko, co wymieniłem, jest obecne w jego muzyce. Jakim cudem to ma prawo ze sobą współgrać? Teoretycznie nie ma żadnego – gdyby postawić go przed jakimś Sądem Muzycznym, nie byłoby prawnika, który byłby w stanie go obronić. Mimo wszystko jednak, do tego procesu by nie doszło z jednej prostej przyczyny – nikt nie jest w stanie postawić mu zarzutu zbrodni na uszach. Mało tego – z chęcią poddaję się jego „katuszom”! Gitarki chodzą aż miło, tak przesterowane, jak i zwykłe akustyki. Te drugie są bardzo klarowne i ciepłe, ale też nie są suche jak to czasem bywa. Bębny mają moc, są wyraziste z odpowiednim ciężarem i z pazurem. Na całe szczęście jednak, nie przytłaczają i nie przebijają się za bardzo w ogólnym miksie utworów. Elektronika jest równie wyraźna. Co prawda nie należy oczekiwać czegoś w stylu Vangelisa – dark cabaretowy klimat wymieszany z „Alicją w Krainie Czarów” wymaga odpowiedniej oprawy zarówno wizualnej, jak i muzycznej. Stąd też elektronika, która właśnie nie brzmi tak „cyber”, a właśnie tak… dziwnie? Czasem imituje dźwięk mechanizmu i folkowych instrumentów jak w „Knight of Gold”, a czasem przewija się leniwie w tle. Tu i tam akcentuje swą obecność programowana sekcja smyczkowa – idealnie pasują do tego np. skrzypce, na których gra się metodą pizzicato (takie jakby urywane plumkanie). W ogóle jeżeli chodzi o klimat, to pierwszą konwencją, która przychodzi mi do głowy, jest świat z wcześniej wspomnianej książki Lewisa Carrolla – groteskowy, przerysowany a jednocześnie nienormalny. W języku angielskim określiłbym go jako „odd”. Pora przejść do ostatniej kwestii, jaką jest wokal pana Jeremiasza. Ogólnie rzecz biorąc podoba mi się jego barwa i brzmienie. Ma tę swoją manierę, jakby nastoletnią? Nie mam pojęcia. Niemniej wielokrotnie słychać jego niemiecki akcent, który tylko dodaje mu uroku. Fajna rzecz, która pojawia się w jego utworach, to przeplatanki językowe. Zdarza się, że w obrębie jednego kawałka możemy słuchać jak Jeremias śpiewa po angielsku i po niemiecku. Nie jest to może coś świeżego, bo Japończycy już od dawien dawna to robią [Falco też robił – dop. rajmund], ale w obrębie europejskim nie jest to zbyt popularne posunięcie.

Czytałem, że kolejna część tego albumu – „Alchemusic II” – pojawi się dość niedługo, gdy tylko Jeremias skończy koncertować z Blutengelem. W produkcji pomagać ma mu Chris Harms (jeżeli go nie znasz, nie martw się, też go kiedyś nie znałem), i dzięki tym informacjom wiem przynajmniej, jakiego brzmienia mam się spodziewać na następnym wydawnictwie. Meinhard mnie zaskoczył i to całkiem pozytywnie. Pokazał, że granice są nadal do przekraczania. Tak więc jeżeli chcecie znać moje zdanie – polecam. Może nie każdemu się spodoba, ale dobrze jest znać projekty, których popularność nie jest może relatywnie duża, ale nadrabiają to jakością.

Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Postaw mi kawę na buycoffee.to
Autor

Danny Neroese

Nie przepada za mówieniem o sobie. Ekscentryk i samotnik. Ceni swój wyjątkowy gust muzyczny.

komentarze 3

  1. ktus pisze:

    Czy w ramach miesiąca niemieckiego będzie Kraftwerk?

    1. Danny Neroese pisze:

      Miesiąc jednak nie jest niemiecki, bo Schwarz Stein jest z Japonii;) Ale! Na pocieszenie dodam że Kraftwerk będzie i bardzo prawdopodobne że nawet w przyszłym miesiącu, bo od pewnego czasu myślę o nich.

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *