Mark Lanegan – Progresja, Warszawa, 18.2.2015

live Autor: rajmund lut 19, 2015 Brak komentarzy

Gdyby ktoś z Was potrzebował wytłumaczyć młodszemu rodzeństwu, co to znaczy charyzma i jak wygląda charyzmatyczny człowiek, niech następnym razem zabierze je na koncert Marka Lanegana. To jest gość: nie musi nic mówić, ba!, wielu zebranych w klubie może nawet nie widzieć jego twarzy – a magia wytwarza się sama. Tak właśnie w wielkim skrócie było wczoraj w Progresji.

Jesteśmy w o tyle uprzywilejowanej sytuacji, że melancholijny bard ewidentnie lubi nasz kraj i odwiedza go przy każdej możliwej okazji: czy to solowo, czy z Twilight Singers, czy z Gregiem Dullim jako The Gutter Twins, czy też jako gość specjalny Maćka Werka podczas koncertu promującego jego płytę „Songs That Make Sense”. Tym razem okazją była po prostu trasa promująca płytę „Phantom Radio”. Nawet jeśli jest to album odrobinę mniej udany od „Blues Funeral” sprzed dwóch lat, koncertowe wykonania nijak nie dały tego odczuć. Zarówno spokojniejsze „Torn Red Heart” i „Floor of the Ocean”, jak i pełne energii „Harvest Home” i „Death Trip to Tulsa” zyskały na żywo solidnego kopa. A przecież to zaledwie wycinek programu, jaki zaprezentował artysta.

Mark Lanegan

Przede wszystkim wrażenie robił sam pomysł na podzielenie setlisty: w nastrój koncertu wprowadzał ascetyczny zestaw trzech utworów. Koncert otworzyło „When Your Number Isn’t Up” z „Bubblegum”, za sprawą „Low” cofnęliśmy się jeszcze wcześniej, bo aż do „Field Songs”, a między nimi Lanegan zaśpiewał świeżutkie „Judgement Time”. Wszystko przy akompaniamencie samego gitarzysty – istna cisza przed burzą. Atmosferę budowało też od początku zalewające scenę czerwone oświetlenie, na tle którego jedynie muzycy podświetleni byli niebieskimi punktowcami. Gwiazdę wieczoru i tak było ledwo widać. Klimat z pogranicza Twin Peaksowego odrealnienia i psychodelii Nicka Cave’a – jeśli wiecie, co mam na myśli.

Na dobre grzmotnęło dopiero wraz „The Gravedigger’s Song”. Dzięki wcześniejszemu, spokojnemu wstępowi tym bardziej dało się docenić świetnie nagłośnioną sekcję rytmiczną, dzięki której sympatycznie dudniło na całą salę. Jak nietrudno się domyślić, „Blues Funeral” była tego wieczoru drugą pod względem ilościowym reprezentacją w secie. „Harborview Hospital”, energicznie przyspieszony „Quiver Syndrome”, „Riot in My House”… Nie mogło oczywiście zabraknąć też pulsującego „Ode to Sad Disco”. Nawet jeśli momentami Lanegan nie do końca się wyrabiał wokalnie („Gray Goes Black”), dodawało mu to tylko prawdziwości.

Mark Lanegan

Nie obyło się bez ciekawostek. Lanegan ma w końcu na koncie tyle gościnnych występów, że jest w czym wybierać. Dla nas wybrał tego wieczora „Deepest Shade” The Twilight Singers i „Revival” Soulsavers. Zwłaszcza ten drugi utwór zabrzmiał nawet lepiej niż w oryginale. Do ciekawostek można również zaliczyć „Sleep With Me” z EP-ki „Here Comes That Weird Chill”. To mniej znane wydawnictwo miało też swój udział w bisach, na które złożyły się trzy strzały prosto w serce. „Methamphetamine Blues”, przejmujący „I Am the Wolf” (dopiero na żywo ten kawałek rozwija skrzydła!) i przeelektronizowane „The Killing Season” w wersji UNKLE. To a propos tego jak kończą prawdziwi mężczyźni.

Na zakończenie Lanegan serdecznie nam podziękował i oświadczył, że nasza publiczność jest zawsze fantastyczna. Zakładam więc, że na następny koncert nie będziemy długo czekać. I całe szczęście.

PS Jako support zagrali obecni przyjaciele Marka Lanegana, którzy dali się poznać przy jego ostatniej płycie. Duke Garwood jest chyba nieźle kojarzony (wrócił jeszcze na scenę podczas „I Am the Wolf” – ktoś z publiki za każdym razem krzyczał do niego „DJUUK!”), polecę więc szczególnie Faye Dunaways, dla których był to dopiero trzeci występ w karierze. Przydałoby im się więcej lajków na fejsie – może prędzej coś nagrają?

Więcej zdjęć, tradycyjnie, u Radka Zawadzkiego.

56199e3068d61578a491aa41c3ec84a1Trzy słowa od Zeala

Do koncertu pana Lanegana początkowo podchodziłem z drobnym dystansem, ponieważ zapoznawszy się z ostatnimi setlistami, podejrzewałem, że zanudzi mnie na śmierć. Na szczęście okazało się całkiem inaczej. Lanegan pokazał, że utwory z ostatnich dwóch płyt w aranżacjach koncertowych po prostu wbijają w ziemię. Nawet mimo kameralnego nastroju, który panował dzięki jednostajnym światłom. Jestem wielce zadowolony, że mogłem usłyszeć jeden z moich ulubionych kawałków, jakim jest „Gray Goes Black”, czy też „I Am The Wolf”, które nie zawsze jest grane. Dodatkową perełką był cover „Revival” – o wiele lepiej sprawdził się w tej wersji niż albumowej. Na zakończenie otrzymaliśmy „The Killing Season” w wersji dość nietypowej, bo pierwsza część utworu była wyraźnym przeniesieniem wersji UNKLE. Cóż mogę więcej powiedzieć? Jestem bardzo zadowolony z tego sympatycznego koncertu. Zabrakło mi co prawda pięknego „Pendulum” czy też utworu z gościnnym udziałem pana Werka, ale łotewer, zawsze mi czegoś brakuje. Ogólnie Mark udowodnił, że nie potrzeba wielkiej ściany dźwięku (tak jak to ma miejsce w przypadku Swans), aby oczyścić duszę, a tego aktualnie było mi trzeba. Thanks Mr. Lanegan! (Zeal)

Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Postaw mi kawę na buycoffee.to
Autor

rajmund

Lokalny Ojciec Dyrektor. Współpracował m.in. z portalami CD-Action, Stopklatka i Antyradio. Po godzinach pisze opowiadania cyberpunkowe i weird fiction. Zafascynowany chaotycznym życiem szczurów.

Brak komentarzy

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *