Marilyn Manson – The Pale Emperor

2015, płyty Autor: rajmund sty 22, 2015 komentarzy 16

Nie przejmuj się, Maniek, nie musisz nic mówić. Ja wiem, jak było, jestem w stanie się tego wszystkiego domyślić, nawet na swój sposób cię może rozumiem. Miałeś w końcu całkiem dobry pomysł na siebie, od początku byłeś nonkonformistą, szedłeś pod prąd. Nawet jak ta szmata, Reznor, zrobiła cię w wała z Lynchem… Ja wiem, ja ci wierzę! W końcu czytałem „Trudną drogę z piekła” i to drugie też. Trzeba było się gnoja pozbyć, no i przecież dopiero wtedy im naprawdę pokazałeś!

Ja to wiesz, nigdy żadnym twoim wyznawcą nie byłem, no sorry. Nie wiem, może właśnie dlatego, że się w tym wszystkim łapałem zbyt dobrze. Bo ty żeś to tak cwanie obmyślił – tutaj pastisz, tu Bowie, tam krzywe zwierciadło dla amerykańskiego społeczeństwa. Lekcje z marketingu i show businessu odrobiłeś na piątkę z plusem i tylko zebrałeś potem, co ci się należało. W końcu najlepszą reklamą jest kontrowersja, seks sprzedaje, a ty jeszcze do tego odwalałeś kawał naprawdę porządnej muzyki. Nie byłeś nigdy żadnym innowatorem, bogiem rocka, ale śpiewałeś to, co chcieli śpiewać – WRZESZCZEĆ – wszyscy. Byłeś takim Howardem Bealem, którego w pierwszej chwili chcieli wszędzie blokować i cenzurować, ale w pewnym momencie zdali sobie sprawę, że pół narodu krzyczy razem z tobą „I’m as mad as hell, and I’m not going to take this anymore!”. Zrobiłeś to „Mechanical Animals” (mój szacun dozgonny), zrobiłeś „Holy Wood” – ludzie cię kupili i zostałeś ich telewizyjnym mesjaszem. Ale kurczę, no, miałeś talent do tego. Przecież te twoje gry słowne, satyry, nawiązania do popkultury – za takie teksty jak „Lamb of God”, „Posthuman” czy „Coma White” należało ci się. Chociażby za takie kawałki jak „Great Big White World” czy „Born Again”. Ale to wtedy zaczęło się psuć, nie?

Miałeś wejść jeszcze wyżej. Zacząłeś chyba wierzyć w to, co sam sprzedawałeś tym wszystkim dzieciakom: jaki to wspaniały z ciebie artysta, jaką to wielką sztukę jesteś w stanie stworzyć. Bo przecież znasz Jodorowskiego, powołałeś do życia ten swój ruch Celebritarian, marzyło ci się dopełnienie fantastycznej trylogii muzycznej ponadczasowym dziełem filmowym. A potem chciałeś pisać książkę – pamiętasz ten fragment, co wypłynął do Internetu? Taki nieskładny, pełen błędów? Wierzę, że to tak właśnie wyglądało i dlatego nie mieliśmy nigdy szansy zobaczyć tej książki. To jak z tą twoją późniejszą „sztuką”, wystaw ci się zachciało, bawić w malarza – ale słusznie ci napisali potem: gdyby nie to, żeś sławny, to nikt by na te maziaje nie zwrócił uwagi. Z muzyką też ci szło coraz gorzej. Owszem, na „The Golden Age of Grotesque” tekstowo to wciąż była świetna zabawa, chyba się jeszcze rozwinąłeś z tymi word playami od czasu poprzedniego krążka. Kawałków też było parę niezłych, ale nikomu byś już nie wmówił, jaka to wielka i głęboka sztuka. „Eat Me, Drink Me” mogło być fajne, bo to coś innego, niby takie osobiste, niby takie klasycznie rockowe. I też miało swoje momenty, ale już tam zacząłeś dawać poważne znaki, że stajesz się powoli karykaturą samego siebie.

No bo ile można? Myślałem, że jak się dogadacie na nowo z Twiggiem, to jakoś nie wiem, ocuci cię, wskrzesi twórczo. A gdzie tam! „The High End of Low”, to był dopiero upadek! I rozumiem, że mogłeś nie dawać rady, obserwując jak każda kolejna płyta sprzedaje się coraz słabiej. Miotałeś się i wmawiałeś (samemu sobie już chyba tylko), że przecież hej, z ciebie to wielki artysta, dokonałeś w przeszłości takich cudów. Nagrywałeś coraz większe szmiry, wmawiając sobie, że to wielka sztuka, tylko nikt wokół nie potrafi jej docenić, bo wszyscy są głupi i do niczego. Więc upadałeś dalej, zakręcałeś w swojej frustracji i desperacji, łapiąc już nawet najbardziej żałosnych rozwiązań sprzed lat. Próbując znowu szokować dokładnie tymi samymi banałami, nie widząc przy tym, że robisz się już tylko śmieszny. Byle znów na chwilę chociaż stanąć w blasku, byle poczuć to dobre uczucie, co kiedyś. Nagrałeś kawałek pod tytułem „Arma-goddamn-motherfuckin-geddon”, w którym śpiewałeś First you try to fuck it, then you try to eat it, siliłeś się na bycie eksperymentalnym i och, tak bardzo artystycznym w „I Want to Kill You Like They Do in the Movies” albo gorzej, w „WOW”, a potem był jeszcze ten żałosny teledysk do „Running To The Edge Of The World” – jakby jeszcze sama piosenka nie była wystarczająco żałosna – w którym przez pięć minut ryczałeś w jakąś firankę pokoju hotelowego. No weź, Maniek, co to miało być?! Serio myślałeś, że to jeszcze na kimś zrobi wrażenie?

Nie musieli cię uciszać jak Howarda Beala, sam się uciszyłeś, osiągając jeszcze większe dno płytą „Born Villain”. Po czymś takim już rzadko kiedy się wstaje.

I nagle… Co się stało? Oprzytomniałeś? Może gdzie Twigg nie mógł, tam Tyler Bates zdziałał… Tak, to może być klucz: odpowiedni dobór nowych współpracowników (bo starzy… heheh). Jak mówiłem: nigdy nie byłem twoim żadnym wyznawcą, ot, tak sobie słuchałem tych kolejnych płyt i jednym uchem wpadały, drugim coraz szybciej wylatywały. Tymczasem „The Pale Emperor” jest naprawdę dobre. Już przy tym kawałku z „Salem” byłem w szoku, ale w końcu byle czego by mainstramowa telewizja do czołówki swojego serialu nie wzięła, a w tym akurat Bates ma doświadczenie. Ale nikt nie odmówi ci, że „Third Day of a Seven Day Binge” to hicior – ten kawałek autentycznie buja, riff się wkręca w głowę. W ogóle cała płyta przesączona jest jakimś takim bluesowym duchem, że… Naprawdę można uwierzyć, że tym razem o coś ci chodzi. W „The Mephistopheles of Los Angeles” i „Killing Strangers” słychać prawdziwe emocje, „Warship My Wreck” i „The Devil Beneath My Feet” mają interesująco klimatyczne momenty, a „Slave Only Dreams to be King” to sieka w starym, dobrym stylu. I nawet te akustyczne bonusy, które zwyczajowo stanowią drętwe koszmarki, jawią się tu jako całkiem logiczne uzupełnienie płyty – nie bez powodu mają nawet własne tytuły.

No brawo, Maniek, nagrałeś wreszcie dobrą płytę. Nie wiem, co ci to daje. Nie wiem, kto cię jeszcze słucha, poza tym gronem wyznawców, którzy tatuowali sobie twoje wersy w liceum czy tam wcześniej, przy każdej płycie od „Eat Me, Drink Me” powtarzali, że to twoje najambitniejsze dzieło od czasu „Holy Wood”, a za chwilę urządzą przeciwko mnie krucjatę w komentarzach. Przetrwałeś, wyszedłeś, przeskoczyłeś – ale nie wiem, czy kogoś jeszcze obchodzisz. Świat poszedł naprzód, a ty już go nigdy nie dogonisz. Ale po „The Pale Emperor” możesz się jeszcze chwilę poczuć jak ten twój upragniony wielki artysta.

Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Postaw mi kawę na buycoffee.to
Autor

rajmund

Lokalny Ojciec Dyrektor. Współpracował m.in. z portalami CD-Action, Stopklatka i Antyradio. Po godzinach pisze opowiadania cyberpunkowe i weird fiction. Zafascynowany chaotycznym życiem szczurów.

komentarzy 16

  1. Fajny tekst. TPE to świetny album, ale dla mnie już Born Villain był znaczącym wybiciem się ponad niskie loty…

  2. Jan Nowicki via Facebook pisze:

    + 3 ścieżki na Spotify

  3. hawk pisze:

    To twój kolega „maniek„ sąsiad, że jesteś z M. Mansonem na ty?

    1. rajmund pisze:

      Nie no, wtedy bym pewnie mówił do niego per „Brian”.

  4. eksam pisze:

    Zarzucasz Mansonowi fałszywy artyzm, podczas gdy sam niemalże zahaczasz o grafomanię. Choć twoje zdanie na temat samej postaci mnie nie dziwi – sam przyznałeś, że jego muzyka zawsze była gdzieś obok, od tak, do posłuchania. Najwyraźniej nie twoje klimaty. Bardziej wartościową opinią mógłby podzielić się ktoś, kto jednak mansona znał i uwielbiał, jednocześnie spoglądając nań z dystansem. Born Villain słaby? Running of the edge of the world słabe? Kwestia gustu.
    Co do ostatnich słów recenzji – Manson o fanów martwić się nie musi. Może nie wzbudza już takich emocji jak kiedyś (to co wtedy było szokujące, dziś jest wręcz staromodne), jednak zbyt mocnym wydaje się stwierdzenie, jakoby Manson nikogo nie obchodził. Otóż obchodzi. W odpowiednich kręgach.

    1. rajmund pisze:

      Aha, czyli żeby krytykować fałszywy artyzm Mansona najpierw musiałbym udowodnić swój własny w tekście o jego płycie? Ja tu tylko bloguję – stąd też pozwoliłem sobie na nieco luźniejszy tekst o „The Pale Emperor”: kto miał się zapoznać i wyrobić sobie opinię, ten już to zrobił. Tak na marginesie początkowo mieliśmy mieć dwie recenzje: jedna konkretniejsza od wiernego fana (który z tego, co mi wiadomo, również nie pałał jakąś miłością do „Born Villain” i „The High End of Low”), druga bardziej gawędziarska ode mnie – człowieka, który owszem, bardzo lubi starsze płyty Mansona i zna jego dorobek całkiem dobrze, ale jeśli wykonawca na późniejszych już tylko zjadał własny ogon i nieudolnie próbował wracać do przeszłości, to nie ma dla niego litości. Uwielbienie, o którym piszesz, dyskwalifikowałoby dystans. I tak, jestem świadom, że Manson przez te wszystkie lata wyhodował sobie wierną trzódkę fanów – o tym też wspominam w tekście. Wskaźnikiem tego, jak reagują dziś na niego osoby, które się do niej nie zaliczają, jest dla mnie m.in. to, jak często po mojej rekomendacji „The Pale Emperor” ktoś mi odpowiada coś w stylu „Po „Born Villain” się boję”.

  5. eksam pisze:

    Uwielbienie dyskwalifikuje dystans? Okej. Załóżmy, że uwielbiam pomarańcze – ale zgniłej nigdy nie zjem. W ten sam sposób można spojrzeć na uwielbianego artystę. I nie chodzi mi tu o szalony fangirling nastolatek.
    Ilu ludzi, tyle gustów. Nie krytykuję ciebie, tylko niektóre twoje wnioski.
    Nazywanie fanów trzódką jest obraźliwe, swoją drogą. No, przynajmniej mnie to trochę ubodło.

    1. rajmund pisze:

      Dobrze, wracam zatem do neutralnej „grupy”. Wiesz, nawet nie chodzi o to, że poczułem się krytykowany, bardziej niezrozumiany. Osobiście nie lubię szafować takimi dużymi słowami jak „uwielbienie”. W Twoim spożywczym kontekście rzeczywiście nie budzi wątpliwości – w wielu innych jednak bardziej kojarzy się ze swoim pierwotnym znaczeniem, wywodzącym się z terminologii religijnej, gdzie raczej nie ma miejsca na dystans do obiektu wielbionego. Tak się czuję w tej sytuacji: bardzo cenię stare płyty Mansona, chwalę „The Pale Emperor” – ale jego wielbiciele dostrzegają tylko to, że skrytykowałem kilka płyt pomiędzy. O takim uwielbieniu mówię i do niego nawiązywałem w ostatnim akapicie.

  6. Piter pisze:

    W dobie skandali związanych z Miley Cyrus i jej wszechobecną piczką …Mansonowi bedzie trudno się przebic. To już nie te czasy gdzie artysci z pomysłem byli na pierwszych stronach gazet. I to Mansonowi nic nie ujmuje. Zawsze był alternatywny. Zawsze. Tylko …kiedyś alternatywność sie sprzedawała, niszowośc była w modzie. Teraz w radiu nikt go nie puści bo …? Jaki miłaby w tym cel? Sprzedają się Nicki, Gagi i inne. To nie swiadczy o upadku Mansona 😉 To swiadczy o upadku poziomu w muzyce rozpowszechnianej – ogólnie.

    Nie wiem. Naprawde nie wiem … Czytałes w ogóle teksty do Born Vilain? Przeciez on tak się tam bawi słowami że aż miło posłuchac. I odbiór słuchaczy był niezwykle pozytywny. Dla mnie BV bije na głowe nowy album chociaż już zdązyłem polubic Cesarza. Serio, wiekszosc odczuc to odczucia subiektywne. Manson ciągle pisze genialne teksty, muzycznie eksperymentuje. Każda płyta brzmi inaczej więc zarzucanie mu zjadanie własnego ogona jest …nielogiczne. Mało tego, zarzucasz mu próbowanie tych samych sztuczek i chwytów sprzed laty… Troche sie to kłoci z teledyskiem do Running … które pokazuje ,że Manson miał w dupie komercję i jaki to odniesie skutek 😉

    Nowy album to takie …Mechanical Animals 😉 W mniej „elektrycznej” wersji. Stonowane, bardziej bluesowe, zrównowazone, dojrzalsze. Facet ma 46 lata, nagrywa kolejną (inną) płytę i …jest fajnie.

    1. rajmund pisze:

      Z tekstów na „Born Villain” zapamiętałem głównie częstochowskie rymowanie: „Wanna fight? Wanna fuck? Wanna die? Try your luck”, „So you think that I asked for this, well, let me show you what I think of your lips”… Odbiór niezwykle pozytywny? No nie wiem, agregatory ocen są raczej zgodne: zarówno na Metacriticu (krytycy) jak i Rate Your Music (słuchacze) to najniżej oceniana płyta Mansona.

  7. Zeal pisze:

    I’ll just leave this here…

  8. M pisze:

    Dobry tekst, skoro taki odzew. Gratuluję! 😀
    A dla naburmuszonych komentujących – powaga zabija powoli 😉

  9. Krasnal Adamu pisze:

    Skoro ktoś twierdzi, że MM wrócił, to chyba to sprawdzę – chociaż dla mnie równia pochyła w dół zaczęła się już po „Antichrist Superstar”, a nie dwa albumy później.

  10. bbb pisze:

    Ten protekcjonalny ton tekstu jest tak irytujący! Ale faktycznie – TPE trzyma poziom, chociaż wg mnie BV juz było oznaką odbicia.

  11. Jgpjn pisze:

    No cóż… Na początku się wkurzyłem ale chyba masz rację. Lubię wszystkie albumy Mansona. Wszystkie. Ale The High End of Low Born Villain no i w The Golden Age of Grotesque teksty są tandetne. Lubię teledyski ale really nie ma już pomysłu. Leave a Scar Into the Fire fajne teksty ale Prrety As a Swastika? Sorry kiedyś byłem wielkim fanem ale dziś widzę że to manipulacje i hipokryzje. No bo jak on może śpiewać The Dope Show jak tak kłamie?

  12. FDJ pisze:

    Przyznam, że Manson należy do grona moich ulubionych artystów, od bardzo dawna darzę go szczególną sympatią i wybaczam znacznie więcej niż innym. Płyty Antichrist Superstar, Mechanical Animals i Holy Wood (szczególnie dwie ostatnie) umieściłbym w top 10 najważniejszych albumów, jakie słyszałem, a jednak muszę przyznać rację autorowi.
    Co do udawanego artyzmu Mansona — faktycznie miał irytujące momenty, kiedy chyba zbytnio uwierzył we własny geniusz. W okresie przed rokiem 2001 po prostu robił swoje, udzielał ciekawych wywiadów, grał koncerty na wysokim poziomie i przede wszystkim regularnie wydawał fenomenalne albumy. Pierwszym sygnałem przesadnej wiary we właną artystyczną doskonałość i nieomylność był film krótkometrażowy dołączony do The Golden Age of Grotesque — boleśnie pretensjonalny i naładowany grafomanią.
    W okresie Eat Me, Drink Me Manson faktycznie zaczął zmieniać się w karykaturę. Wystarczy przypomnieć akcję zorganizowaną z MTV, której towarzyszyły boleśnie kiczowate reklamy, czy sprzedawanie w swoim oficjalnym sklepie jakichś idiotycznych produktów (napój energetyczny itp.).
    The High End of Low to była tragedia. Do dziś nie jestem w stanie słuchać tego albumu bez poczucia żenady, które towarzyszy co drugiemu utworowi. Teledyski, pijackie wywiady i koncerty na najniższym możliwym poziomie z tego czasu to istny koszmar.
    Born Villain jest zdecydowanie lepsza, co nie oznacza, że dobra. Jest tam kilka bardzo dobrych momentów (utwór tytułowy, Overneath the Path of Misery, Flowers of Evil).
    W to, jak dobra jest The Pale Emperor wciąż nie mogę uwierzyć. Całość brzmi bardzo dobrze i nie jest wtórna.

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *