Makeup And Vanity Set – Never Let Go

10s, płyty Autor: Jon Krazov wrz 03, 2014 Brak komentarzy

Makeup And Vanity Set odkryłem przypadkiem, podczas eksploracji szerokich zasobów Bandcampu. Zaczęło się od „88:88”, scieżki dźwiękowej do filmu krótkometrażowego pod takim samym tytułem (zabawny fakt: film trwa jakieś 14 minut, a album — 42 minuty), ale wkrótce odkryłem „Charles Park III” i bohatera wieczoru, „Never Let Go”. Ale, jak mawia w swych programach Bogusław Wołoszański, nie uprzedzajmy faktów.

Zacznijmy od małego przekroju, ponieważ będzie on nam potrzebny do uchwycenia kontekstu. Początkowa twórczość Makeup And Vanity Set to czysty chiptune, czyli muzyka nawiązująca brzmieniem do 8-bitowych komputerów. W tej estetyce utrzymane są co najmniej cztery albumy. Jakkolwiek o chiptunie można pisać jako o ciekawym gatunku, to niestety prawdą jest, że na dłuższą metę takiej muzyki słuchać się nie da. A przynajmniej ja nie potrafię. Może gdzieś tam są ludzie, którzy raczą się takimi dźwiękami przez dłuższy czas, ale ja wymiękam — a z drugiej strony nie potrafię chodzić przez cały dzień w czerwonych okularach przeciwsłonecznych, a moja znajoma tak, więc wszystko jest możliwe.

Można się więc domyślać, że gdyby chodziło tylko o chiptune, to nie byłoby tego tekstu. Drugą połowę twórczości Makeup And Vanity Set stanowią na szczęście ścieżki dźwiękowe. Zaczęło się od „Charles Park”, inspirowanego klasycznymi horrorami Johna Carpentera fejka, po którym przyszły części II i III (ostatnio wydane w ładnym wydaniu jako całość pt. „Charles Park Trilogy”), a następnie OST-y już do faktycznych filmów: wspomniany na początku „88:88” Joeya Ciccioline’a oraz „Manifold” Anthony’ego Scotta Burnsa. W drodze jest też ścieżka dźwiękowa do gry Brigador.

Jak w tę krzywą rozwoju wpisuje się „Never Let Go”? To trochę eksperymentalne — i niestety skandalicznie krótkie — wydawnictwo nosi znamiona obydwu wymienionych okresów. I to jest w nim najciekawsze. Z jednej strony od pierwszych dźwięków płyta krzyczy „chiptune!”, a z drugiej okładka oraz coś w brzmieniu i realizacji pozwala sobie wyobrazić, że to soundtrack do jakiegoś filmu z gatunku, którego jeszcze nie wymyślono.

Płyta zaczyna się od zatytułowanego tak samo jak ona sama „Never Let Go”. Pierwsze dźwięki to klasyczny chiptune, ale ku zaskoczeniu słuchacza prawie od razu dołącza żywy bas, który w późniejszej partii brzmi jak wyciągnięty z lat 80. Już w „Never Let Go” Makeup And Vanity Set wprowadza element charakterystyczny dla tego albumu: wrażenie, jakbyśmy słuchali zjechanej taśmy magnetofonowej — słowo, które chodzi mi po głowie, to „rozmagnesowanej”. Zważywszy na to, że album można było kupić w fizycznej postaci właśnie kasety magnetofonowej, taki dźwiękowy decoupage mógł w pierwszej chwili zaserwować nabywcom WTF moment. Tak czy siak bardzo pomysłowe i szczerze mówiąc nie spotkałem się więcej z takim zabiegiem.

Drugi na płycie „The Point of No Return” to chiptune w czystszej postaci, chociaż pod koniec przechodzi w więcej bitową elektronikę. „The Pegasus Rides Into the Black Mountain” bazuje z kolei na syntezatorowym brzmieniu, na które nakłada się chiptune’owe pitolenie. Te dwa utwory mogą być zaskoczeniem po nowatorskim „Never Let Go”, ale na szczęście w „Our Circuits Cannot Be Stopped” znowu mamy żywy bas, a i sam motyw brzmi na powrót jak wyjęty z filmu. Wrażenie potęgują dodatkowo sample rodem z jakiegoś filmowego pościgu. W sample obfituje następny na płycie „Night Racer”, którego prawie jedna trzecia — wstęp i zakończenie — pozbawiona jest faktycznej muzyki. W „Night Racerze” wraca rozmagnesowanie dźwięku, które wraz z syntezatorami rodem z jakieś produkcji kina akcji lat 80. po raz kolejny wzmacnia wrażenie soundtrackowości całego „Never Let Go”.

Tymczasem w „Zytel Corp Has Been Watching All Along / The Last Machine” Makeup And Vanity Set znowu sięga po chiptune, który nie szczędzi słuchacza, przynajmniej do momentu kolejnego rozmagnesowania i przejścia do drugiej części, która w całej swej filmowości brzmi przede wszystkim jak zwiastun… No właśnie, czego? Nie chodzi raczej o ostatnie na płycie „A New Dawn”, które gdybym miał do czegoś przypisać, to napisów końcowych — kompozycja krótka i nie prezentuje już nic nowego. Chiptune i rozmagnesowanie, a na koniec urwanie szumem pustej kasety. I tak oto 22 minuty tego jakże ciekawego wydawnictwa dobiega końca.

Przez długi czas byłem zły, że nagranie kończy się tak szybko i tak nagle, pozostawiając po sobie niedosyt, zwłaszcza, że pod koniec zdaje się obiecywać coś więcej. Wiele razy jadąc samochodem myślałem pod koniec „O, teraz się będzie rozkręcało”, a tu nic, koniec. Przygotowując się do tej recenzji pojąłem, że Makeup And Vanity Set być może żegna się przy pomocy tego eksperymentalnego albumu z pewną stylistyką. Liną rozpiętą między chiptunem a soundtrackami jest tu właśnie „Never Let Go”, łączący w sobie najlepsze cechy obydwu stylistyk. Udała się tu jednak przede wszystkim jedna rzecz: nagranie chiptune’u, który da się słuchać dłużej niż 10 minut.

Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Postaw mi kawę na buycoffee.to
Autor

Jon Krazov

Wielki amator 80s revival movement. Z zasady nie uznaję podziału na gatunki — muzyka jest jedna. Ponadto jestem doomologiem klasycznym i sporadycznie pisuję o filmach.

Brak komentarzy

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *