Ken Laszlo – Ken Laszlo

80s, płyty Autor: rajmund mar 30, 2015 komentarze 3

Jeśli węgierskie nazwisko Laszlo kojarzy się Wam tylko z bohaterem „Casablanki”, to z pełną przyjemnością uzupełnię Wam sieć skojarzeń o jednego z najbardziej zasłużonych artystów nurtu italo disco. Wiosna idzie, jeśli szukacie uzależniającej płyty na ejtisowe imprezy, składanka przebojów Kena Laszlo będzie jak znalazł.

Skojarzenia z bohaterem filmu Michaela Curtiza nie są wcale takie od czapy.

Przypomnijmy: w „Casablance” Victor Laszlo był działaczem czechosłowackiego ruchu oporu, który próbował zbiec do Stanów Zjednoczonych przed ścigającymi go nazistami. W latach osiemdziesiątych w podobnie konspiracyjnej sytuacji stawało wielu artystów święcącego wówczas triumfy italo disco. Piękni wokaliści, których oglądało się na scenie i w teledyskach, wcale nie byli posiadaczami głosów, które słyszeliśmy.

Kimś takim był właśnie Gianni Coraini: uzdolniony muzycznie samouk, którego głos bardzo szybko określono anielskim. Biorąc pod uwagę, że wokalista zaczynał w chórze kościelnym nieopodal rodzinnej Mantuy, określenie jak najbardziej pasuje. Pseudonim artystyczny „Ken Laszlo” przyszedł dopiero z produkcyjną machiną biznesu italo disco.

Bo nie czarujmy się: to był przede wszystkim biznes i to wyjątkowo sztuczny.

O przekrętach, jakie w nim odchodziły, świadczą już okoliczności powstania pierwszego singla Włocha – i zarazem jego ogromnego przeboju – „Hey Hey Guy”. Za ojców sukcesu tego utworu uznawało się legendarnych producentów włoskiej sceny, Sandro Olivę i Gino Carię – to ich nazwiska widniały również w creditsach. Dopiero po latach Laszlo wyznał, że tak naprawdę przebój skomponował gitarzysta Claudio Cattafesta. Warto wspomnieć, że w oryginalnej, singlowej wersji „Hey Hey Guy” rozpoczyna specyficzny dialog telefoniczny napisany przez Marka Towera (niestety nie ma go w wersji z teledysku). Rzuca on nowe światło na tę niewątpliwie skoczną, niewinną piosenkę.

Ken: „Hallo”
French guy: „Hallo?”
Ken: „Oh dear, you have phone”
French guy: „Yeah, hey guy, tell me about your manicure”
Ken: „I love you and feel the groove”
French guy: „Tell me about it, is it the true”
Ken: „It’s true, yes, it’s true”
French guy: „Don’t fool out, it’s dangerous”
Ken: „Don’t worry, baby gold”
French guy: „Everything is same as all”
Ken: „Everything is the same”
French guy: „Oh, I love you”
Ken: „Me too”
French guy: „I love you”

Kolejny singiel Włocha dorównał sukcesem pierwszemu. „Tonight” to równie uzależniająca, przyjemna dla ucha melodia, tym razem pozbawiona już kontrowersyjnych podtekstów. Wraz z „Tonight” pojawiły się jednak pierwsze problemy. Wcześniej Gianniemu płacono wyłącznie za użyczenie głosu: prawa do nazwiska „Ken Laszlo” miała wytwórnia, artysta był „podstawiony”. Jednakże po wielkim sukcesie „Hey Hey Guy” wytwórnia stwierdziła, że nie chce ryzykować fiaska podstawionym modelem i potrzebuje prawdziwego Kena Laszlo.

Niestety, po premierze trzeciego singla, „Don’t Cry”, kariera artysty uległa załamaniu.

Piosenka nie odniosła już takiego sukcesu, włoska wytwórnia nie umiała dogadać się z francuską i tak Gianni musiał zadowolić się chałturą w innych projektach – bo do nazwy Ken Laszlo nie miał praw autorskich. Tak na marginesie ta dziwaczna specyfika włoskiego rynku wcale nie przeminęła wraz z latami osiemdziesiątymi i dużo później z podobnymi problemami borykał się na przykład zespół Eiffel 65, zmuszony po odejściu z wytwórni do zmiany szyldu na Bloom 06.

Na szczęście te trzy piosenki to nie wszystko, co nam zostało po Kenie. W 1987 roku wytwórnia Memory Records zdołała skompilować jeszcze cały album. I jest to prawdopodobnie jedna z najlepszych produkcji w całym italo disco, choć dla bezpieczeństwa trzeba od razu nalepić na nią naklejkę z napisem „guilty pleasure”. Przecież nie chcielibyście, aby ktoś Was przyłapał na nuceniu „1-2-3-4-5-6-7-8”, którego główny motyw stanowi właśnie tytułowe odliczanie.

A tak są te piosenki już skonstruowane, że po jednym odsłuchu czepiają się człowieka gorzej niż rodzime disco polo.

Szczytem absurdu jest tu utwór „Glasses Man”, w którym patetyczny chór wyśpiewuje powtarzaną frazę Glasses man, you never open your eyes – a to dlatego, że you can only understand your interior. Skojarzenia z przebojem Coreya Harta „Sunglasses at Night” są tu jak najbardziej uzasadnione.

Szkoda, że tym trzecim singlem zostało ckliwe „Don’t Cry” – jak dla mnie to najsłabszy utwór w tym zbiorze. Do hitowej czołówki o wiele bardziej przystaje noworomantyczne „Let Me Try” z charakterystycznym arpeggiem. A co dopiero pirackie „Black Pearl” uderzające w rejony Nika Kershawa. Na szczęście to starczyło, aby zapewnić artyście nieśmiertelność, którą do dziś kultywują chociażby nostalgiczne radia pokroju VOX FM. Ken Laszlo nawet dość regularnie gra w Polsce na wszelkiej maści imprezach, a średnio raz na dekadę próbuje wrócić z nowym materiałem. W 1998 roku ukazała się płyta „Dr Ken & Mr Laszlo”, zaś w 2007 „The Future is Now”, przy której nawet wspomagali go koledzy z lat osiemdziesiątych.

Niestety, brakuje już w tym magii z jego pierwszych nagrań.

Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Postaw mi kawę na buycoffee.to
Autor

rajmund

Lokalny Ojciec Dyrektor. Współpracował m.in. z portalami CD-Action, Stopklatka i Antyradio. Po godzinach pisze opowiadania cyberpunkowe i weird fiction. Zafascynowany chaotycznym życiem szczurów.

komentarze 3

  1. Aleksandra Likas via Facebook pisze:

    „Glasses Man” rządzi

  2. Alex51 pisze:

    Piękne czasy! Wpiło się choćby i 6 piw i hulało się na dyskotece jak pershing a nie jak teraz: mordy sobie obijać. I prawie trzeźwym wracało się do domu. Zabawa przednia, a jak leciał Ken nie było siły żeby nie wbić się na parkiet!

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *