Jean-Michel Jarre – Electronica 1: The Time Machine

2015, płyty Autor: Sasha Degi sty 12, 2016 komentarze 4

Rzadko zdarza się, że kupuję w ciemno płytę bez wcześniejszego odsłuchu. Szukając dobrego albumu, który mogłabym sprezentować tacie pod choinkę, zdecydowałam się na nowy krążek Jeana-Michela Jarre’a. Okazało się, że był to strzał w dziesiątkę. Dlaczego? Jak sam tytuł wskazuje, jest to podróż w czasie zarówno w przeszłość, jak i przyszłość. Na albumie słychać oczywiście nawiązania do wcześniejszych dekad i do tego, z czego jest słynny Jarre. Nie brakuje również świeżej krwi, dzięki której „Electronica 1: Time Machine” jest na swój sposób eklektyczna, a jej spoiwo stanowi melodyjność kompozycji Jarre’a. Jego twórczość zawsze kojarzyła mi się z futurystycznym brzmieniem, podróżą do dalekiej przyszłości i nie inaczej sprawa się ma w przypadku jego najnowszej płyty.

Jarre przyznawał w wywiadach, że możliwość pracy z tak pokaźnym gronem muzyków reprezentujących różne pokolenia oraz style muzyczne, jest spełnieniem jego marzeń. Choć technologia pozwala teraz na współpracę z innymi bez bezpośredniego kontaktu, francuski muzyk postanowił osobiście spotkać się z każdym z nich i razem stworzyć utwory. Lista nazwisk naprawdę robi wrażenie – Vince Clark, Moby, Tangerine Dream, Gesaffelstein, Pete Townshend, Boys Noize, M83, Air, Little Boots, Fuck Buttons, Laurie Anderson, 3D z Massive Attack, John Carpenter, Lang Lang czy Armin van Buuren. Szczerze powiedziawszy, właśnie to ostatnie nazwisko budziło moje obawy, bowiem twórczość Holendra kojarzy mi się z dziką imprezą w dyskotece. Ku mojemu zdziwieniu numer „Stardust” podoba mi się najbardziej i często przesłuchując płytę wracam właśnie do piosenki o numerze 13. W tym utworze słychać świetne połączenie melodyjnego motywu przewodniego, który od razu kojarzy się z Jarrem i dynamicznego elektronicznego tła zmuszającego do tańca. Utwór stopniowo zwiększa napięcie i wciąga w syntezatorowy trans. Nic dodać, nic ująć, tylko słuchać i podkręcać głośność.

Na płycie jest wiele świetnych kompozycji. Każdy gość dodał elementy charakterystyczne dla jego twórczości, ale i tak elektroniczne smaczki Jarre’a stanowią wisienkę na torcie. Moimi faworytami są dwa numery nagrane z Vincem Clarkiem. Wiadomo, jestem depeszowcem, więc informacja o pojawieniu się na krążku współzałożyciela Depeche Mode bardzo mnie ucieszyła. Gdy usłyszałam „Automatic Pt.1” oraz „Automatic Pt.2” tylko się upewniłam, że mój entuzjazm był uzasadniony. Słychać w nich nawiązanie do lat 80., szczególnie w drugiej części, gdzie skoczna aranżacja przypomina trochę tę lekkość i taneczny charakter kompozycji Clarka. Ciekawym utworem jest również „Suns Have Gone”, który brzmi nostalgicznie, jak na Moby’ego przystało. Jego charakterystyczny wokal, jak również dynamiczny motyw syntezatorowy, od razu wywołują uśmiech na twarzy i stwierdzenie: no tak, to przecież Moby.

Duże wrażenie robi numer z Gesaffelsteinem zatytułowany „Conquistador”, który jest zdecydowanie najbardziej agresywnym utworem na tym albumie. Choć mocno różni się od całej reszty materiału, świetnie wpisuje się w podróż w czasie i jest mocnym momentem na płycie. Również legendarny Tangerine Dream wtrącił swoje trzy grosze. „Zero Gravity” to rzeczywiście kosmiczna piosenka, gdzie siły przyciągania nie mają prawa bytu. Współtwórcą tego utworu jest założyciel zespołu, czyli Edgar Froese i był to jeden z ostatnich projektów przed jego śmiercią. Muzyk zmarł w styczniu 2015 roku. Miałam przyjemność zobaczyć go w 2014 roku podczas koncertu Tangerine Dream w Warszawie. Nie sądziłam nawet, że będzie to moja pierwsza i zarazem ostatnia szansa usłyszenia go na żywo…

Jednym z ciekawszych numerów jest również „Rely on Me”, bowiem dzięki wokalowi Laurie Anderson piosenka jest niezwykle zmysłowa i seksowna. Na albumie nie zabrakło również utworów, które powodowały, że mój tata mówił – „tak, to brzmi jak typowy Jarre” i oczywiście miał rację. Mowa o „Close Your Eyes”, „Immortals” czy „A Question of Blood”. Najsłabszym numerem jest „If…!”, który brzmi jak rodem z albumu Davida Guetty i zupełnie nie pasuje do reszty materiału. Słodziutki wokal Little Boots i aranżacja stylizowana na bujający R&B zupełnie mnie nie przekonują. Nie rozumiem, dlaczego ta kompozycja pojawiła się na krążku, bowiem płyta i tak jest dostatecznie bogata.

Podsumowując, najnowszy album Jeana-Michela Jarre’a przypadnie do gustu nie tylko jego fanom, ale również tym, którzy utwory muzyka kojarzą jedynie z radia. „Electronica 1” jest bardzo różnorodna i to stanowi siłę tego krążka, bowiem liczni goście wnieśli świeżość w repertuar Jarre’a. Płytę zdążyłam już przetestować podczas jazdy samochodem i muszę przyznać, że świetnie się nadaje do słuchania w czasie podróży. Trzeba tylko uważać, żeby nie dać się ponieść emocjom, bo momentami automatycznie przyciskałam mocniej pedał gazu. Zżera mnie ciekawość, co też pojawi się na kolejnym krążku tego artysty, który będzie kontynuacją „Electroniki”.

Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Postaw mi kawę na buycoffee.to
Autor

Sasha Degi

Wiecznie uśmiechnięta dziewczyna, która może godzinami gadać o muzyce i ciągle coś nuci pod nosem. Ma słabość do syntezatorów, pop-artu i anime. Prowadzi bloga http://allyouneedismusic.blog.pl/

komentarze 4

  1. Świetna płyta. Maestro pokazuje, że jest na bieżąco, jednocześnie nie tracąc nic ze swojego sznytu. A tak przy okazji – na części drugiej usłyszymy m.in. wynik jego współpracy z Numanem

  2. Kolabo z Fuck Buttons położyło mnie na łopatki <3

  3. świetna płyta? kek. JMJ niestety nie liczy się od najpóźniej 2003 i ten album to potwierdza. kiedyś przecierał szlaki, a dzisiaj nie nadąża za trendami.

  4. Ojciec Fernando pisze:

    Parę niezłych momentów, ale tracków za dużo. Całość przypomina muzykę z odrzutów. Wiele z tych zespołów pewnie dało Jarreo’wi jakieś materiały z szafy, aby się odczepił. Jarre mógłby lepiej nagrać klimatyczny soundtrack lub powrócić do eksperymentowania w stylu Geometry of Love lub Sessions 2000.

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *