Icon of Coil – Machines are Us

00s, płyty Autor: Danny Neroese sie 28, 2014 komentarzy 10

Andy LaPlegua – prawdopodobnie znacie już tego pana z mojego pierwszego tekstu na jeszczenie.pl. Kiedyś, zanim stał się połączeniem bad boya, rockmana i gwiazdy porno z wąsami pedofila, nim stał się „Amerykaninem” i znalazł drugą żonę, mieszkał sobie spokojnie w swej ojczystej Norwegii. I tam imał się różnych zajęć, które mimo wszystko były związane z muzyką. To właśnie od Icon of Coil zaczęła się przygoda Norwega z poważnym podejściem do elektroniczno-industrialnych brzmień. Złośliwi twierdzą, że projekt ten – zaraz obok Panzer AG – był odzwierciedleniem tego, co grało mu w duszy. I nie zrozumcie mnie źle, gdyż staram się do takich rzeczy podchodzić najobiektywniej jak tylko to możliwe, lecz po części to prawda.

Jaki jest teraz Combichrist, każdy widzi. Ale nie, dzisiaj nie będziemy zajmować się tym co z niego zostało, lecz weźmiemy na warsztat to, co przyczyniło się do jego powstania, a konkretniej: ostatnim pełnoprawnym albumem Icon of Coil pt. „Machines Are Us”. Właśnie ten projekt, ten pierwszy zamysł muzyczny Norwega, jest warty uwagi i to bardzo. Nie szokował weń wyglądem i tym, co chciał przekazać w utworach. Muzykę, którą tworzył pod szyldem Symbolu Cewki, można określić jako połączenie EBM-u i futurepopu. To jego lżejsza i bardziej ambitna strona – miłe dla ucha melodie, oczywiście przeznaczone na parkiet, jednocześnie zachowana aura nowoczesności oraz swoistej senności i lekkości, których „Machines Are Us” jest cudowną kwintesencją.

Osobiście uważam ten album za najlepszy z całego dorobku Icon of Coil. Jest po prostu świetny i bezpretensjonalny. No bo co można mu tutaj zarzucić? Długość? No proszę, 73 minuty właściwego albumu to mało? [nawet trochę za dużo – dop. rajmund] Wszakże to i tak niesamowicie długo jak na taki rodzaj muzyki. Czternaście utworów to też niesatysfakcjonująca liczba?

Lecz nie o to chodzi. Chodzi o to, jak to wszystko brzmi. Utwory na „Machines Are Us” są pozbawione agresji i prostoty, do których Andy nas obecnie przyzwyczaja. Wpadają w ucho i mile łechtają bębenki. Są jednocześnie spokojne i dają energię, ale nie destrukcyjną, lecz pozytywną. Świetna elektronika i syntetyczne dźwięki to wręcz wizytówka tego wydawnictwa: wszystko jest przeplatane specyficznym chłodem i pewną nutką refleksji w utworach, jak i też nowoczesnością. Nie wspomnę nawet o samym Andym, który jest tu wręcz nie do poznania – jego głos jest spokojny i stonowany, po prostu idealnie pasuje do melodii i rytmów. Nie uświadczycie na tym albumie  utworów opartych na krzyczanych wokalach czy innych growlach, które mogłyby zburzyć i zniszczyć tę chłodną, acz lekko senną i zwiewną atmosferę (czasem się owszem coś trafi, lecz i to pasuje).

Część utworów czerpie również z muzyki psytrance – charakterystyczne basowe tła czy „kwasowe” melodie też się trafią. Wszystko tutaj jest przemyślane i odpowiednio wyważone. Nie ma rzeczy zbędnych, każdy element broni się sam i przyciąga ucho. Jeżeli miałbym wybrać kilka utworów z tego albumu, które uważam za najlepsze, to na pierwszym miejscu znajdowałby się „Dead Enough For Life”. To właśnie od tego kawałka zaczęła się ma przygoda z Icon of Coil – zakochałem się wręcz w nim, w jego melodyjnym refrenie, w jego nieskomplikowanej budowie, w tej właśnie prostocie idealnej. W zwrotkach, które mimo braku rymów, są świetne. No i ten głos Andy’ego, o którym wspominałem wcześniej: jeszcze nie zmącony alkoholem i narkotykami, taki ciepły i chłodny jednocześnie, miły dla ucha i cudownie wypełniający atmosferę utworów. No po prostu dla mnie cudo!

Na koniec warto również wspomnieć o polskim akcencie w Icon of Coil. Andy nie był jedyną podporą tego projektu, gdyż za większość elektroniki i dźwięków odpowiadał niejaki Sebastian Komor, który przez pierwsze pięć lat życia mieszkał na Śląsku. Obecnie przebywa w Kanadzie i oczekuje dziecka. A co jeżeli chodzi o podsumowanie albumu? Póki co to ostatnie wydawnictwo Symbolu Cewki. Gdzieś w 2012 roku zapowiadali, że planują nagrać coś nowego, ale słuch o tym zaginął. Niemniej: „Machines Are Us” to majstersztyk. I aż dziw bierze, że minęło już dziesięć lat od jego wydania…

3145274e95ec7569df1ad4122063b55bTrzy słowa od ojca prowadzącego

Popieram Danny’ego we wszystkich zachwytach, sam planowałem kiedyś wziąć na warsztat ten krążek. Oprócz wspomnianego „Dead Enough for Life”, głównego przeboju tej płyty, wyróżniłbym też „Shelter” i „Faith: Not Important” – tak właśnie wyobrażam sobie futurepop, tak mógłby brzmieć cyberpunkowy pop przyszłości. Najbardziej jednak zawsze chwyta mnie za serce „Sleep:Less”. Do tego stopnia, że dawno, dawno temu zrobiłem do niego teledysk ze scen z gry „Deus Ex: Human Revolution”. Zapewne dziś wyszedłby mi o wiele lepiej, ale i tak pozwolę sobie podlinkować. (rajmund)

Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Postaw mi kawę na buycoffee.to
Autor

Danny Neroese

Nie przepada za mówieniem o sobie. Ekscentryk i samotnik. Ceni swój wyjątkowy gust muzyczny.

komentarzy 10

  1. Zeal Deadwing via Facebook pisze:

    Good job! nie mam się do czego przyczepić, chlip. Dodatkowo można wspomnieć, iż na singlu Android znajdziemy cover utworu Headhunter belgijskiego Front 242. I pomyśleć, że kiedyś sie zastanawiałem czy IoC ma coś wspólnego z Coilem… 😀

  2. Wspomniałem o tym w tekście o Combichriście. / Danny

  3. Zeal Deadwing via Facebook pisze:

    Ano w sumie fakt. Niemniej tu bardziej pasuje jako, że singiel do tej płyty 😛

  4. Oj, ile można. Danny pewnie i tak wrzuci jeszcze sto razy tego Headhuntera na fejsa w ramach uzupełnienia. /raj

  5. Zeal Deadwing via Facebook pisze:

    A potem jeszcze remix FLA.

  6. O.o Nie mam pojęcia, o co chodziło 😀 /raj

  7. Zeal Deadwing via Facebook pisze:

    O to, że jak spytałem czy to ma coś wspólnego z Coilem to po krótkiej rozmowie zmieniłeś tag jednego wałka xD

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *