The God Machine – Scenes from the Second Storey

90s, płyty Autor: rajmund lut 23, 2015 komentarze 2

Wszyscy znamy takie historie z filmów czy książek, część z nas może zna bądź znała takie jednostki osobiście, a może nawet ktoś z nas był takim kimś. Wyalienowany wrażliwiec, odludek, totalnie przeciętny uczeń, nie zwracający uwagi żadnego z rówieśników. Siedzący w ostatniej ławce, zawsze samotnie w tym samym miejscu. Po latach koledzy z klasy nie byliby w stanie powiedzieć o nim nawet dwóch zdań. Mimo że ukryty za tarczą introwertyzmu, nie zachęcający do bliższego poznania, wewnątrz kryje wielki talent. Ma jakąś jedną ścieżkę, na której się sprawdza: może pisze wzruszające wiersze, a może jest geniuszem matematyki. Jedyny jego problem tkwi w tym, że nijak nie potrafi tego sprzedać. A może po prostu mu nie zależy. Któregoś dnia jego egzystencja po prostu się kończy. Może sam przykłada do tego własną rękę. A świat nigdy się nie dowie, kogo właśnie stracił.

Gdyby ta płyta mogła być osobą, widziałbym ją właśnie jako kogoś takiego.

The God Machine powstało w San Diego na gruzach formacji Society Line. Po odejściu Alberta Ammana pozostała trójka zmieniła nazwę i przeniosła się do Londynu. Przez całą swoją niedługą karierę kapela żyła i koncertowała głównie w Wielkiej Brytanii. Po wydaniu EP-ki „Purity” udało im się podpisać kontrakt z Fiction Records – wytwórnią słynną dzięki wieloletniej współpracy z The Cure. „Scenes from the Second Storey” to ich debiutancki album – oprócz niego zdążyli nagrać jeszcze tylko jeden, „One Last Laugh In A Place Of Dying…”, wydany już po niespodziewanej śmierci basisty, Jimmy’ego Fernandeza i rozwiązaniu zespołu. Z racji niewielkiego dorobku, warto przyjrzeć się też EP-kom zespołu, szczególnie „The Desert Song” i „Home”. Ta pierwsza świetnie dopełnia „Scenes from the Second Storey”, druga zaś zawiera trzy ciekawe covery: „Double Dare” Bauhausu, „All My Colours” Echo & the Bunnymen i „Fever” Peggy Lee.

O coverach wspominam nie bez powodu, bo m.in. właśnie w twórczości Bauhausu i Echo & the Bunnymen można by upatrywać inspiracji zespołu. Muzyka zaprezentowana na „Scenes from the Second Storey” czerpie garściami z postpunkowej surowości i monotonii, miejscami urozmaica gotycką atmosferą i melodyką, wszystko to jednak owija estetyką z pogranicza alternatywnego metalu i grunge’u. Krótko mówiąc: mocnego gitarowego grania zakorzenionego w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych. To jednak żadne chwytliwe przeboje Nirvany ani skrojone pod amerykańskie radia hity Pearl Jamu. To muzyka gorzka, ciężka i nie pozostawiająca żadnej nadziei. Nie dająca złudzeń, nie podnosząca na duchu, zatopiona w szaleństwie świata, w którym przyszło jej się narodzić i nieuniknionej z tego powodu depresji.

Jakąś wskazówką może być też zabawny fakt, że płyta ta zaczyna się w identyczny sposób, co „Enemy of the Sun” Neurosis: od sampla z „Pod osłoną nieba” Bertolucciego. Zgubiłaś się? – pyta Debrę Winger Paul Bowles, autor literackiego pierwowzoru i jednocześnie narrator filmu. Nie wiemy, kiedy umrzemy, więc traktujemy życie jak niewyczerpalne źródło. Podczas gdy wszystko wydarza się tylko określoną liczbę razy, i to naprawdę bardzo mała liczba. Jak wiele razy przypomnisz sobie jeszcze pewne popołudnie z dzieciństwa, popołudnie, które tkwi w tobie tak głęboko, że nie wyobrażasz sobie bez niego życia? Może jeszcze cztery albo pięć razy, może jeszcze mniej. Ile razy ujrzysz jeszcze pełnię księżyca? Może dwadzieścia. A jednak wszystko to wydaje się nieskończone. Jest to jakieś rozpoczęcie dla takiej płyty, zwłaszcza w połączeniu z monotonnym (w ten postpunkowo-metalowy sposób, o którym mówiłem) „Dream Machine”.

Ale już następny w kolejce „She Said” zdradza jakieś znamiona alternatywnej przebojowości i widziałbym go spokojnie w MTV lat dziewięćdziesiątych.

Nawet tu jednak The God Machine kombinują z progresją kompozycji i zrywają zwrotkowo-refrenowy schemat już w połowie utworu. Oni zresztą nie potrafią przynudzać: zaraz po spokojniejszym, częściowo akustycznym „The Blind Man” przywalają przepełnionym furią „I’ve Seen the Man”. Pierwszy to przepełniona zrezygnowaniem pieśń o pragnieniu niemożliwych rzeczy: takich jak wzrok dla kochanków i miłość dla ślepych. Podmiot liryczny jest tu już zmęczony ukrywaniem tych pragnień. Chce latać jak ptak, chce spojrzeć w słońce, mając coś pięknego tylko dla siebie – ale jest już zmęczony czekaniem. I nic dziwnego, że w „I’ve Seen the Man” utwierdza swój nihilizm i brak wiary, wykrzykując Damn god!. Brzmienie tego kawałka, niczym z najciemniejszego kąta zapomnianej przez świat piwnicy, tylko pomaga nam postawić się w jego sytuacji.

Mało? O prawdziwe urozmaicenie The God Machine zadbali swoimi oryginalnymi singlami. Mantrowy „The Desert Song” z posępnym śpiewem Katharine Gifford w tle, ale przede wszystkim „Home”, w który wsamplowano fragment „Pilentze Pee” z „Le Mystère des Voix Bulgares”, czyli „bułgarskich głosów”, o których pisałem już przy okazji płyty VAST-a (który zastosował podobny patent). Kawałek doczekał się nawet odpowiedniego teledysku. Przeciwieństwem tych utworów jest pełna gitarowego jazgotu improwizacja „Temptation”. Wrażenie robi też budzący się mniej więcej w połowie, głośny i klaustrofobiczny „Out”. Do klaustrofobii zdaje się też zwięźle i celnie nawiązywać w tekście: You look to your sky and say look how beautiful / And I look at these walls and scream: Let me out!. Ale najcelniejszy jest chyba tekst „It’s All Over”.

Panowie ostatecznie udowadniają, że nawet w najdelikatniejszym wydaniu nie zamulają, a co najwyżej przytłaczają atmosferą:

She said it’s cold out here
Won’t you let me in
We’ve been in this rain for hours
You haven’t said a thing
And why do all the things have to change
Just when they mean the most
She said why do all the things have to change
Just when they mean the most
It always happens that way
It always happens that way

Wciąż za mało? No dobra, to co powiecie na „Seven”? Szesnastominutowy kolos z cichym wstępem, narastającą gitarą i linią wokalną, a wreszcie nawet niespodziewaną solówką na klarnecie. Ale wiecie co? To wciąż nie jest najcięższy kaliber na tym krążku. Po niego The God Machine sięgają dopiero w „Purity” – kawałku, od którego praktycznie wszystko się zaczęło, bo pierwotnie trafił jeszcze na EP-kę sprzed podpisania kontraktu z Fiction (znalazły się na niej również wstępne wersje „Home” i „The Blind Man”). To jest dopiero złożona kompozycja (choć już „tylko” na dziewięć minut): pierwsze cztery minuty to majestatyczny wstęp z udziałem wiolonczeli, skrzypiec i innych smyków. Z czasem spokój zagłuszają dźwięki tła, szepty, gongi, aż wreszcie pod koniec piątej minuty wcześniej zarysowaną melodię przejmują gitary, perkusja i beznamiętny głos, wyśpiewujący kolejne gorzkie słowa:

If I show you the truth will you show me the beauty
If I show you the pain will you show me the purity
If I show you the scars will you show me yours
It’s the same all over
It’s the same all over
You were never there
You were never there.

„Scenes from the Second Storey” to płyta, która z jednej strony wyprzedziła swoje czasy, z drugiej: idealnie je odzwierciedla.

To ponury postpunkowo-gotycki krążek, który powstał w epoce grunge’u i gdy już świat poznał Jane’s Addiction, ale dopiero miał się zachwycić Toolem. Dziś często wymienia się go pośród najlepszych, ale i najbardziej niedocenionych albumów rockowych lat dziewięćdziesiątych. Mało tego, powstał nawet zbiór opowiadań inspirowanych po kolei każdym utworem z tej płyty – a to już chyba o czymś świadczy. Ale czy to naprawdę tak jednolicie czarny, depresyjny i przytłaczający album? W końcu w „She Said” Robin Proper-Sheppard przekonuje, że

You can paint your dark as dark as you need
And you can paint your light as light as you please
It’s all up to you

The God Machine tylko mówią jak jest.

Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Postaw mi kawę na buycoffee.to
Autor

rajmund

Lokalny Ojciec Dyrektor. Współpracował m.in. z portalami CD-Action, Stopklatka i Antyradio. Po godzinach pisze opowiadania cyberpunkowe i weird fiction. Zafascynowany chaotycznym życiem szczurów.

komentarze 2

  1. Ejże, cztery godziny temu, w miszmaszu dzisiejszych muzycznych zachcianek włączyłam sobie ich ci mój ulubiony numer – „Out”… Przypadek? -_-

  2. Zeal Deadwing via Facebook pisze:

    O! Recka o moim znalezisku! 😀 EPka „The Desert Song” jest warta uwagi ze względu na chociażby taką piękną perełkę https://www.youtube.com/watch?v=C0tUXHsEKMk

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *