Gary Numan (+Roman Remains) – O2 Academy, Bournemouth, 30.6.2014

live Autor: Misty Day lip 01, 2014 komentarzy 9

Kiedy usłyszałam o koncercie Gary’ego w moim mieście, wprost nie mogłam posiadać się z radości. Możliwość obejrzenia występu ikony muzyki elektronicznej oraz ojca chrzestnego industrialu wypełniła mnie szczęściem od stóp do głów. Po zakupie biletu pozostało tylko grzecznie czekać na dzień koncertu. Gdy w końcu nadszedł, uzbroiłam się w aparat fotograficzny, czerwoną muchę pod szyją (z racji uwielbienia do „The Fury” [jak ja je rozumiem – dop. rajmund]) i pobiegłam pod O2 Academy ustawić się w kolejce. Przywitały mnie uśmiechy o wiele starszych ode mnie fanów, podekscytowanych par z dziećmi oraz osób jeżdżących za Garym po całej Anglii. Panowała wesoła atmosfera, wszyscy dyskutowali na temat ulubionych płyt, a ludzi zbierało się coraz więcej.

Około godziny 19.00 drzwi zostały otwarte, a my spokojnie weszliśmy do środka. Kulturalne zachowanie, nikt się nie pcha, każdy jest dla każdego miły – szkoda, że to tak rzadkie zjawisko podczas koncertów w Polsce. Zajęłam miejsce pod samą sceną, przy barierkach. Oczekując na występ, kiwałam głową do puszczanych z głośników piosenek Mansona, Nine Inch Nails oraz soundtracku z filmu “Queen of the Damned”. Nareszcie światła zgasły, a na scenę wkroczył support: zespół Roman Remains.

P1070677

Już w połowie pierwszego utworu wiedziałam, że pokocham ten zespół. Wokalistka, Leila Moss, zachowywała się jak prawdziwa, industrialna dama – kusiła swoim przepięknym głosem, prężyła się jak kocica i skakała po scenie kipiąc energią. Po zakończonym show nie mogłam odpędzić od siebie jednego pytania: Dlaczego tak krótko? Do Roman Remains i samej Leili jeszcze powrócę.

Wreszcie nadszedł czas na gwiazdę wieczoru. Nastał mrok, w nasze twarze uderzyły kłęby dymu oraz rozszalałe światła stroboskopów. Koncert rozpoczął się utworem “Resurrection”, wprowadzając niesamowite napięcie pośród oczekujących. Po kilku chwilach zza oparów dostrzegliśmy wijącą się sylwetkę, a gdy rozbrzmiał “I Am Dust”, Gary ukazał się nam w całej okazałości, groźnie patrząc w naszą stronę i podnosząc ręce ku górze. Bawiłam się wtórując dzikiemu śpiewowi “We’re here waiting for you!”: znaczenie tych słów nabrało nowego wymiaru. Wśród publiczności przeważały osoby starsze, w większości nie znające płyty “Splinter (Songs from a Broken Mind)”, ale nawet na nie zadziałała magia tego kawałka. Krzyczał każdy, dając upust swojej dzikiej radości.

P1070787

Następnie przyszła kolej na kultową już piosenkę „Metal” w bardzo ciekawej, mrocznej aranżacji. Czułam się, jakby w moje uszy były ciskane setki metalowych prętów. Potem dane było nam usłyszeć jeden z moich ulubionych kawałków na “Splinter”: “Everything Comes Down to This”. Wszyscy zaczęli klaskać do rytmu, a ja nie mogłam oderwać oczu od Gary’ego. Już wcześniej miałam okazję słyszeć, że jest scenicznym zwierzęciem – pójdę o krok dalej i nazwę go sceniczną bestią. Wszystkie jego kocie ruchy, wicie się niczym polująca pantera, zmysłowy taniec z mikrofonem, ocieranie się o gitarę, rzucanie się na boki – ten facet po prostu urodził się po to, by występować na scenie. Tego nie da się opisać słowami, to  trzeba zobaczyć na własne oczy.

Przyszedł czas na kolejny smakowity kąsek z “The Pleasure Principle”, czyli utwór “Films”. Widownia w końcu rozkręciła się bardziej, a scena rozbłysła cudownym, żółto-pomarańczowym światłem. Po raz kolejny poczułam rozkoszne wiercenie w uszach, spowodowane hipnotycznym brzmieniem syntezatorów.

P1070797

Gdy wybrzmiał “Here In The Black”, przeszły mnie ciarki. Uwielbiam, gdy Numan złowrogo szepcze, a na żywo robi to jeszcze większe wrażenie. Refren po raz kolejny porwał publiczność, a jeszcze większe szaleństwo rozbudził swym pulsującym rytmem utwór “The Fall’.  Chwila oddechu przyszła razem z pierwszymi dźwiękami “The Calling” oraz kolejnym klasykiem, “Down in the Park”, gdzie każdy co tchu śpiewał „OOO”, pokazując charakterystyczne gesty rękoma podczas instrumentalnej, „refrenowej” wstawki. Kontynuując spokojną atmosferę, Gary zaczął śpiewać smutne, melancholijne “Lost”. Myślę, że dla każdego była to chwila refleksji, a nie tylko uspokojenia przyspieszonych oddechów, spowodowanych szaleństwem poprzednich kawałków.

Nagle, jakby na poprawę humoru, zabrzmiało „Cars” – najbardziej znana piosenka Numana, która przyniosła mu najwięcej chwały, będąc jednocześnie ciągnącym się za nim do tej pory przekleństwem. Fantastyczne uczucie – zobaczyć ludzi w starszym wieku, cieszących się jak dzieci, krzyczących raz po raz “In cars!”. Mnie samej uśmiech nie schodził z twarzy przez cały utwór – zrozumiałam, jak bardzo się cieszę z faktu, że mogę tu być. To uczucie pogłębił moment, na który czekałam przez cały koncert, czyli pierwsze dźwięki „Pure”. Mam wielki sentyment do tej piosenki, bo to od niej zaczęłam moją prawdziwą przygodę z Numanem. Nie mogłam się opanować, dając się całkowicie porwać melodii oraz mantrując “Hey, bitch, this is what you are: purified, sanctified, sacrificed” razem z szalejącym, dzikim tłumem.

Zaraz potem przyszła kolej na “Splinter”- tu moja radość osiągnęła apogeum. Nigdy nie zapomnę tego, co działo się ze mną podczas magicznego, przeciągłego refrenu. Połączenie tych dwóch piosenek było dla mnie punktem kulminacyjnym całego wieczoru, dzięki któremu doświadczyłam prawdziwego katharsis. Jakże wielka była moja radość, gdy usłyszałam kolejny utwór, czyli “We’re the Unforgiven”. Długi wstęp, hipnotyzujące dźwięki i wokal Gary’ego oraz niesamowite, energetyczne przejście, prowadzące do refrenu – istnego wulkanu energii (kolejny powód do niepohamowanego skakania i śpiewania). Po tej petardzie otrzymaliśmy kolejną, jeszcze większą: “Love Hurt Bleed”, za którym jakoś specjalnie nie przepadam, oczarował mnie wykonaniem live. Następnie kolejna chwila refleksji, czyli “A Prayer for the Unborn”. Po skończeniu utworu, Gary zniknął we mgle.

P1070764

Oczywiście nie mogło obyć się bez bisu, wymuszonego głośnym tupaniem o parkiet, klaskaniem oraz charakterystycznym zawołaniem “NuuuuMaaaan!”. W ten sposób dodatkowo wysłuchaliśmy mojego ulubionego klasyka “I Die: You Die’, “Are ‘Friends’ Electric?” (przy okazji: dokładnie 35 lat przed tym koncertem piosenka ta wzbiła się na szczyt brytyjskiej listy przebojów i utrzymała się tam prawie cały miesiąc) oraz refleksyjne “My Last Day”. Pod koniec nie mogłam powstrzymać łez – na pewno spowodował to ostatni utwór przemieszany z jednym, powtarzającym się w mojej głowie zdaniem: “To już koniec”.

Po koncercie udałam się do stoiska z płytami, gdzie przywitała mnie Leila z Roman Remains. Miałam okazję chwilę z nią porozmawiać, podpisała także kupioną przeze mnie płytę. Mimo zmęczenia postanowiłam „zapolować” na Gary’ego, więc razem z kilkoma innymi fanami udałam się za budynek O2 Academy. Dwie godziny czekania na mrozie opłaciły się – Gary, który nie czuł się najlepiej, przywitał nas uśmiechem, a następnie każdemu podpisał jakąś jedną pamiątkę. Kładąc się wieczorem do łóżka, czułam się spełniona i szczęśliwa.

P1070835

Mogę śmiało napisać, że było to najlepsze show, w jakim do tej pory uczestniczyłam. Zdecydowanie bardziej wolę takie kameralne koncerty niż występy w wielkich halach, gdzie może zmieścić się kilka tysięcy osób. Miałabym drobne zastrzeżenia co do nagłośnienia, ale wybaczam. Bardzo podobało mi się balansowanie pomiędzy spokojnymi a energetycznymi utworami: występ miał wyważoną, przemyślaną playlistę. “Splinter” okazał się być idealnym materiałem live – polubiłam tę płytę jeszcze bardziej. Sam Gary też nie zawiódł: dzięki niemu miałam wrażenie, że oglądam niezwykły występ, mroczne przedstawienie, z którego wszystko aż kipi magią. Szkoda tylko, że byłam jedną z niewielu osób, które szalały pod sceną, ale to prawdopodobnie wynikało ze średniej wieku uczestników koncertu. Nigdy nie zapomnę tego wydarzenia. W mojej pamięci pozostanie ono jako jedno z najwspanialszych wspomnień. Oby do następnego razu, Gary!

Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Postaw mi kawę na buycoffee.to
Autor

Misty Day

Znawczyni szeroko pojętego hipsterstwa artystycznego, elektronicznych eksperymentów oraz wszystkiego, co dziwne. Marząca o chatce na estońskich bagnach niepoprawna marzycielka. W międzyczasie lubi oddawać się skomplikowanym konwersacjom ze swoim krukiem Howardem.

komentarzy 9

  1. Danny Neroese via Facebook pisze:

    Ciągle mam wrażenie że to peruka a nie jego naturalne włosy:|

  2. Danny Neroese via Facebook pisze:

    Tak myślałem że coś z jego włosami nie tak:/

  3. I to nie jeden przeszczep. Katował się kilka razy 🙂

  4. Swego czasu wziąłem się za tłumaczenie „Praying To The Aliens” (jego autobiografii). W planach miałem dopisanie (w formie suplementu) wszystkiego, co wydarzyło się od momentu zakończenia tej książki do dnia dzisiejszego. W międzyczasie pojawiło się u mnie dziecko i jakoś tak się wszystko rozbiło o prozę życia…

  5. A wielka szkoda, zawsze się zastanawiałem, czy ktoś to kiedyś wreszcie wyda w Polsce!

  6. Sam Gazza chce ją wkrótce uaktualnić, więc może wtedy ktoś z naszych ją wyda?

  7. Zeal Deadwing via Facebook pisze:

    WARRIORS!

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *