Fields of the Nephilim (+ Deathcamp Project i Closterkeller) @ Progresja Music Zone, Warszawa

live Autor: rajmund lut 02, 2014 komentarzy 6

O tym, ile to razy przegapiłem polski koncert moich gotyckich mistrzów, mógłbym napisać osobny artykuł. Zawsze coś, a okazji nie brakowało – że spojrzę tylko na ostatnie lata: w 2011 koncert w Katowicach, gdzie na scenie pojawił się gościnnie Nergal. W marcu 2008 nawiedzili Stodołę, by zaprezentować głównie wciąż ciepły jeszcze wtedy krążek „Mourning Sun”. Mieli też trafiony jak nigdy support: Daimonion, który nie tylko śmiało można nazwać „polskimi Fieldsami”, lecz także jedną z nielicznych naprawdę udanych kapel na polskiej scenie gotyckiej (niestety, chyba w międzyczasie zakończyli karierę). Najbardziej jednak żałuję dwóch wieczorów stycznia 2010. Fieldsi zagrali wtedy dwa koncerty pod rząd: jednego dnia set klasyczny, drugiego – nowszy, z materiałem z płyt „Mourning Sun” i „Zoon” The Nefilim. Idealne rozwiązanie, bo przecież Carl McCoy nie zagrałby nigdy koncertu na dwie godziny, żeby zmieścić jednego wieczora oba zestawy. Do tego mieli też równie ciekawą rozgrzewkę ze strony 1984, Hetane i Deathcamp Project.

W tym roku tak dobrze pod tym względem nie było. O ile Fields of the Nephilim to ucieleśnienie tego, co w gotyku lubię najbardziej, tak Closterkeller… Cóż… No ja wiem, rozumiem, to jest największy polski gotycki zespół, klasyka i tak dalej, ale chyba nie był to najlepszy wybór. Na szczęście przed Anją i spółką zagrał Deathcamp Project – ten sam, co cztery lata temu. Tyle że wtedy zapewne grali wyłącznie materiał z debiutanckiego „Well-known Pleasures”. Teraz mogli urozmaicić set również piosenkami z wydanego w 2011 „Painthings”. Panowie wiedzą, co robią na scenie, Fieldsów też supportowali niepierwszy raz, także tu już narzekał nie będę. Przebojowe „Too Late” czy zelektronizowany „Through the Fire” robiły pozytywne wrażenie na żywo, ale najbardziej wybijał się wciąż oldskulowy „Fuckin’ Deathrock”. Szkoda tylko, że clostkowa perkusja w tle zbierała tylko kurz, a wszystkie beaty leciały z MacBooka – ożywienie sekcji rytmicznej mogłoby dodatkowo ożywić cały występ, choć i tak było całkiem nieźle.

Ale nie oszukujmy się, nikt tego wieczora nie przyszedł do Progresji słuchać Deathcamp Project czy Closterkellera. Wszyscy nastawili się na Fields of the Nephilim i celebrowanie ćwierćwiecza, które właśnie stuknęło płycie „The Nephilim”. Organizatorzy straszyli, że płyta z rudą okładką będzie grana od początku do końca, ale już przy jednym z ostatnich wywiadów wyszło, że to pic na wodę, bo Karol przyznał, że np. takiej „Shivy” nigdy na żywo nie zagra (a wielka szkoda, mam z tym utworem bardzo miłe wspomnienia). Inna sprawa, że do zespołu powrócił Tony Pettitt. To oczywiście za mało, aby mówić o jakimś powrocie klasycznego składu, ale fani Nephilimów z pewnością taki niuans docenią i od razu wychwycą – jego gra jest nie do podrobienia. Przy tych wszystkich okolicznościach pojawiają się też ciągle wobec McCoya zarzuty o odcinanie kuponów od dawnych dokonań, ale dajcie spokój. Lepiej mieć na koncie pięć mniej lub bardziej genialnych krążków, zamiast rozwadniać sobie dyskografię jakimiś mniej dopracowanymi tworami. A i tak Fieldsi w dalszym ciągu wydają nowe płyty częściej od The Sisters of Mercy.

Fields Of The Nephlim

Jeśli ktoś był dzień wcześniej w Krakowie (a wiem, że takich osób nie brakowało), to żadnych niespodzianek nie miał: setlisty obu koncertów były identyczne, delikatnie tylko zmieniono kolejność pod koniec. Początek jak na „Elizium”: punktualnie o 21:30 poleciało odegrane z playbacku intro „Dead but Dreaming”, na scenie pojawiły się najpierw typowe dla bohaterów wieczoru kłęby dymu, zaraz potem sami muzycy. Pierwszy pełnoprawny kawałek już nieco inaczej niż na słynnym concept albumie: nie „For Her Light”, a dynamiczny „Chord of Souls”. Doskonały na wejście, kopniak prosto w twarz, ale dobrze, że później skupili się już na swoich najbardziej klimatycznych kompozycjach, a nie „motorheadowej” stronie (z „Dawnrazor” nie było nic, niestety, nawet tytułowego). Dalej już oczywiście „For Her Light”, no i nie wyszło to tak pięknie jak na płycie (czy chociażby „Earth Inferno”). Trochę nawalało nagłośnienie (Carl jeszcze przy pierwszym utworze miał momentami problem z przebiciem się), solówka nie była odpowiednio wyeksponowana… Ale to wciąż za mało, żeby popsuć ten genialny numer. „I’ll elude you, I will lose you / As rehearsal of my despair” na żywo – odhaczone. Po przebojach chwila wyciszenia w postaci „At the Gates of Silent Memory”. Sampla z Crowley’em chyba nie było albo był ledwo słyszalny. Można było jednak bez problemu zawędrować po śladach wokalu McCoya do „some kind of heaven”.

Ponarzekałbym, że „At the Gates of Silent Memory” bez „Paradise Regained” to jednak taka podróż do raju bez szczytowania, czepnąłbym się, że mając znowu w składzie Tony’ego Pettitta, Carl nie dał mu odegrać najbardziej popisowych numerów jak „Submission” (czy tym bardziej „Sumerland (What Dreams May Come)”!), ale najwyraźniej nie tak się miały ukształtować tego wieczoru nasze sny. Zresztą, nie mam co się czepiać, bo dostaliśmy „Love Under Will”, a przecież z crowley’owską Thelemą nie ma żartów. Piekielny kaznodzieja tuż przed swym najważniejszym rytuałem. Zawsze chciałem zobaczyć Karola na żywo m.in. po to, żeby przekonać się na własne uszy, że on tak naprawdę śpiewa. Teraz mam potwierdzenie. Następnie McCoy sięgnął na drugi biegun albumu „The Nephilim” i kontynuował melancholijny nastrój w „The Watchman”.

Fields Of The Nephlim

Żeby nie było, że tylko druga i trzecia płyta, znalazło się jednak w setliście coś nowszego. O dziwo nie z „Zoon”, o którym co jakiś czas krzyczał ktoś z publiki, a z – niestety wciąż – ostatniej płyty Nephilimów, „Mourning Sun”. Nie byle co, bo pełen pozytywnej (zwłaszcza jak na charakter granej przez nich na co dzień muzyki) energii „New Gold Dawn”. Ten kawałek zawsze idealnie mi pasuje do zimowej aury, a jeszcze w wersji na żywo, gdzie zawsze tych emocji jeszcze więcej… Bo przecież nie można przejść obojętnie obok takich wyznań:

And I need time no more
When you can’t cry no more
And our love died before
Look behind no more
It’s just another fine day, recall
Don’t follow me down, no more
As we rise we form
A new gold dawn

Z mojej strony wielkie dzięki dla Karola, że postanowił włączyć ten utwór do pełnego staroci repertuaru.

Niestety, czuć już było, że koncert zbliża się powoli ku końcowi, a jak koniec, to tylko przy jednym z najbardziej przejmujących kawałków w historii Nephilimów: „Last Exit for the Lost”. Zawsze mam przy nim ciarki, ale na żywo czułem, jakbyśmy naprawdę przyzywali samego Cthulhu. No i ten przejmujący finał: „This could be my last regress…” Co prawda żadne nadprogramowe macki nie oplotły sceny, ale kolejny kawałek stanowił naturalną kontynuację rytuału i tylko rozglądałem się za Lewiatanem. Jedyny w swoim rodzaju, transowy „Psychonaut”, którego zawsze tak mi brakuje na „Elizium”. Przynajmniej tutaj mógł się Pettitt popisać. Klimatu dopełniało dynamiczne oświetlenie, które tylko utwierdzało mnie momentami w przekonaniu, że biorę udział w jakimś demonicznym rytuale. Tego wieczora nawet moi znajomi fotografowie wyjątkowo na nie nie narzekali (co nie zdarza im się zbyt często). Przy ostatnim kawałku odleciałem tak daleko, że tym bardziej zabolało mnie, gdy okazało się, że to już wszystko. Ale jak to wszystko? No, oczywiście w granicach podstawowego setu. Chwilą klaskania zdołaliśmy wywalczyć jeszcze chwilę obcowania z gigantami. Przede wszystkim największy przebój Fieldsów, którego oczywiście nie mogło zabraknąć: „Moonchild”. Jestem już prawie pewien, że to jeden z najgenialniejszych riffów w historii. A co na koniec, skoro „Last Exit for the Lost” już było? Kolejna „świeżynka”, „Mourning Sun”. Piękny, majestatyczny, chwytający za serce… Mogę użyć jeszcze setki kwiecistych określeń, ale i tak jeśli nie słyszeliście McCoy’a i kolegów na żywo, nie poczujecie nawet namiastki tego, co tam się działo.

Wybaczcie pretensjonalność, ale Fields of the Nephilim to jeden z moich najważniejszych zespołów, a ten koncert spokojnie mogę zaliczyć do najważniejszych w moim życiu (i z ulgą odhaczyć, że wreszcie ich zobaczyłem). Jeśli ktokolwiek chce narzekać, że coś pierdnęło tu i tam, nagłośnienie było mało selektywne albo że McCoy nie ściągnął pozostałych muzyków z pierwszych płyt (którzy – może przypomnę – bez niego za bardzo sobie nie poradzili), jego problem. Dla mnie przede wszystkim była to niesamowita ceremonia, na której artysta wyśpiewuje swoją duszę i daje z siebie wszystko. A, no i jeszcze jedna sprawa, bo to był mój pierwszy koncert w „nowej” Progresji. Nowe miejsce jak najbardziej na plus (wyłączając „wąskie gardło” na wejściu), tym bardziej nowa lokalizacja: udało mi się nawet wrócić jeszcze do domu tramwajem, bez korzystania z linii nocnych. Przy poprzedniej miejscówce na końcu świata nie do pomyślenia.

Fields Of The Nephlim

Tyle ode mnie, resztę zobaczcie sobie u Radka Zawadzkiego, który jak zwykle dzielnie uchwycił całe wydarzenie w swoim wieeelkim obiektywie. Możecie też sprawdzić inną stronę, która archiwizuje moje starsze teksty o Nephilimach.

Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Postaw mi kawę na buycoffee.to
Autor

rajmund

Lokalny Ojciec Dyrektor. Współpracował m.in. z portalami CD-Action, Stopklatka i Antyradio. Po godzinach pisze opowiadania cyberpunkowe i weird fiction. Zafascynowany chaotycznym życiem szczurów.

komentarzy 6

  1. Krzysztof pisze:

    Mam bardzo podobne odczucia. Jeden z najważniejszych zespołów, jeden z najważniejszych koncertów. Też długo czekałem, by w końcu mieć okazję by odhaczyć FOTN na żywo. Było warto, zdecydowanie.

    Mogło trochę brakować 'And There Will Your Heart Be Also’ czy 'Paradise Regained’, ale usłyszeć na żywo 'For Her Light’ i 'Last Exit…’ to już wystarczająco dużo dobra :).

    1. Monika pisze:

      FOTN słucham od 25 lat – zaczęłam jako nastolatka i pamiętam jak ukazała się The Nephilim. Wtedy marzyłam tak bardzo, żeby zobaczyć ich na żywo i z całego serca zazdrościłam T. Beksińskiemu, że miał taką możliwość. Z czasem przestałam nawet o tym myśleć… Aż tu niespodziewanie przyjeżdżają i na dodatek ja dowiedziałam się na czas… Nie potrafię opisać swoich odczuć, nie mogłam oderwać się by zrobić choć jedno zdjęcie. Nadal czuję się jak potłuczona i nie potrafię pozbierać się w całość. Nierealne marzenie stało się rzeczywistością…

  2. Martin pisze:

    Panie recenzencie..zal duipe sciska jak sie to czyta! Wypadaloby sie podszkolic w grabazowych corkach, bo chyba zielonego pojecia nie masz o czym piszesz…
    Porazka!!!!

  3. radark pisze:

    Pan recenzent pominął istotne szczegóły dotyczące Tomka Beksińskiego i Anji Orthodox. Otóż w/w szczerze się przyjaźnili, Tomek wielokrotnie grał muzykę Closterkellera w swoich audycjach i bardzo cenił zarówno muzykę jak i warstwę liryczną. Zapewne nie słuchał Pan jego audycji, często podkreślał, że pod tekstami Anji bezwzględnie się podpisuje. A tak poza tym to wyjątkowy wielobarwny wokal który rzuca na kolana większość polskich wokalistek poporoko. Poza tym ich występ był naprawdę świetny. O Fieldsach pisał nie będę bo to klasa sama w sobie, to mój czwarty ich koncert i magia tej grupy wciąż na mnie działa i tak już raczej pozostanie.

    1. rajmund pisze:

      Wbrew temu, co mi się tutaj zarzuca, jestem świadom przyjaźni Tomasza Beksińskiego i Anji Orthodox. Parę lat temu recenzowałem swego rodzaju album-tribute „tOMEk Beksiński”, w którym utwór Anji „Po deszczu” zaliczyłem nawet do najbardziej udanych. Doceniam jej możliwości wokalne, bez wątpienia wyróżnia się na tle innych wokalistek polskiego gotyku. Zwróciłem jednak uwagę na problem tej właśnie natury, że w krajowym gothic rocku pełno jest wokalistek, boleśnie za to brakuje męskich wokali, prezentujących nieco inny rodzaj wrażliwości. Właśnie w tym kontekście powołałem się na słowa Beksińskiego z recenzji płyty „Werewolf” wspomnianego nie bez powodu zespołu XIII. Stoleti (Tylko Rock 4/1997, do znalezienia bez problemu na Internetach). Formy Closterkellera nie kwestionuję, wiem, że miłośnikom twórczości tego zespołu się podobało. Wyraziłem jedynie ubolewanie nad faktem, że z jednej strony support dobrano całkiem trafnie (no bo to jednak legenda polskiego gotyku), z drugiej: jego charakter, tak odmienny od gwiazdy wieczoru, niejednemu miłośnikowi Nephilimów do gustu nie przypadł. Ale polskiego Carla McCoya pewnie się prędko nie doczekamy, o ile w ogóle…

  4. Ona pisze:

    Beksiński powiadasz?

    W takim razie niech do Ciebie dotrze, że Anka była jedną z jego niewielu najbliższych osób.

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *