Failure – The Heart is a Monster

2015, płyty Autor: rajmund lip 10, 2015 Brak komentarzy

W poprzednim odcinku „Failure”…

Ken Andrews postanawia założyć zespół rockowy. Zaprzyjaźnia się z Toolem, nagrywa trzy płyty. Zdecydowanie największe wrażenie robi ta ostatnia, „Fantastic Planet”. Nie odnosi jednak spodziewanego sukcesu, zespół rozpada się, a krążek zyskuje uznanie i oddanych fanów dopiero po latach, m.in. na tym blogu.

19 lat później.

Znajomość „Fantastic Planet” jest w tym przypadku co najmniej wskazana. Nie tylko dlatego, że to po prostu bardzo dobra płyta, lecz także ze względu na to, że opisywany tu „The Heart is a Monster” to niejako jej bezpośrednia kontynuacja. Wskazuje na to już konstrukcja nowego albumu – rozpoczynające go intro „Segue 4” stanowi dalszy ciąg serii przerywników dzielących na części poprzednie dzieło zespołu. No ale zakładam, że grzecznie słuchacie wszystkich płyt, które wam tu prezentuję, więc przechodzę od razu dalej.

Sporo się przez te 19 lat wydarzyło. Ken Andrews bynajmniej się nie obijał: powołał do życia wpierw ON, później Year of the Rabbit. Działał też solowo pod własnym nazwiskiem oraz z Justinem Meldalem-Johnsenem jako Digital Noise Academy. Z kolei Greg Edwards, druga najważniejsza postać w Failure, eksperymentował przez ten czas w Autolux. Musiało minąć 18 lat, by obaj panowie dogadali się jeszcze z Kelliim Scottem i reaktywowali Failure w klasycznym składzie. Zaczęło się od koncertowania, skończyło – jak nakazuje moda – na zbiórce crowdfundingowej. I tak po prawie 20 latach od premiery „Fantastic Planet” otrzymaliśmy wreszcie jego pełnoprawną kontynuację.

Ale powiedzmy sobie od razu, że nie ma co rozpaczać nad tą długą przerwą.

To dobrze, że „The Heart is a Monster” powstaje teraz, już po doświadczeniach z ON czy Autoluxu. Słychać dzięki temu, że muzycy w pewien sposób dojrzeli i też za sprawą tego nowy krążek już po pierwszym przesłuchaniu sprawia wrażenie równiejszego od „Fantastic Planet”. Tamta płyta miała przebłyski prawdziwego geniuszu, ale zdarzały jej się też ewidentnie słabsze chwile – na „The Heart is a Monster” wszystko trzyma równy poziom. Można to traktować zarówno jako jej największą zaletę, jak i wadę, bo po pierwszych przesłuchach niewiele rzeczy się tu wyróżnia. Przede wszystkim singlowe „Hot Traveler”. Fenomenalny „Counterfeit Sky”. Może jeszcze nietypowy, balladowy „Mulholland Dr.” – i praktycznie tyle. Reszta wymaga większego skupienia.

Nikt się chyba jednak nie spodziewał łatwej w odbiorze płyty.

Zwłaszcza jeśli już na pierwszy rzut oka widzimy tu aż sześć (!) eksperymentalnych przerywników – to przecież dwa razy więcej niż na „Fantastic Planet”. Choć mimo wszystko trochę burzy to konstrukcję płyty, jestem pełen podziwu, że muzykom udało się wykreować tak umiejętnie kierowaną wycieczkę. A przecież wcale nie wszystko jest tu premierowe. „Petting The Carpet” i „I Can See Houses” to nagrane na nowo odrzuty jeszcze z czasów debiutanckiego „Comfort”. Szczególnie ten drugi wypada interesująco, bo znaliśmy go dotąd tylko w wersji live. Nowa wersja jest dojrzalsza, bardziej rozbudowana. Doskonale oddaje drogę, jaką przeszło Failure – i wbrew nazwie wcale nie failnęło.

Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Postaw mi kawę na buycoffee.to
Autor

rajmund

Lokalny Ojciec Dyrektor. Współpracował m.in. z portalami CD-Action, Stopklatka i Antyradio. Po godzinach pisze opowiadania cyberpunkowe i weird fiction. Zafascynowany chaotycznym życiem szczurów.

Brak komentarzy

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *