Duran Duran – Paper Gods

2015, płyty Autor: rajmund wrz 12, 2015 komentarze 2

Gdyby Duran Duran byli w obecnych czasach nieco popularniejsi, pewnie Internet obiegałyby właśnie memy nawiązujące do tych z kolejnymi wersjami Windowsa. Bo tak to już jakoś jest w świecie Duran Duran, że po rewelacyjnym comebacku tzw. „Wedding Album”, wydają coverowy koszmarek „Thank You” (numer jeden na liście „The 50 Worst Albums Ever!” magazynu „Q”). Jak wrócili na szczyt prawdopodobnie najlepszym album w całej karierze, „Astronaut” z 2004 roku, trzy lata później musieli wszystko popsuć masakrą z Timbalandem i Justinem Timberlakiem na czerwonym dywanie. A po ostatnim – również świetnym – „All You Need is Now”… No i tu powinna być ta słynna na całe internety morda trolla. (swoją drogą świetnie pasowałaby do tej szpetnej okładki)

Przypomnijmy: „All You Need is Now” stanowiło powrót do korzeni i pierwszych, wciąż najbardziej lubianych, płyt Duran Duran.

Członkowie zespołu mówili o niej nawet, że „tak powinna brzmieć ich trzecia płyta”. Lekka przesada (i nigdy nie wiem, co ludzie mają do „Seven and the Ragged Tiger”), ale daje słuszne wyobrażenie o poprzednim krążku Brytyjczyków. Czemu nie można było iść dalej w tym kierunku? Fani byliby przecież przeszczęśliwi. Najwyraźniej hajs się nie zgodził, bo muzycy postanowili znów zawalczyć o szczyty list przebojów. Poddali się rujnującemu od kilku lat współczesny pop trendowi zatrudniania po 3-4 producentów do jednego kawałka (wciąż nawet nie wiem, jak to jest fizycznie wykonalne), pozapraszali głośne nazwiska (Kiesza, Lindsay Lohan, John Frusciante) i… Co z tego wyszło?

Pięć „singli”, które sukcesywnie były udostępniane w kanałach społecznościowych, tylko potwierdziło moje obawy.

„Pressure Off” – niby ładne nawiązanie do funkowych historii, ale tak naprawdę więcej tu słychać Nile’a Rodgersa (i to tego od „Get Lucky”, a nie „Wild Boys”) niż klasycznych Duranów. Tytułowe „Paper Gods” na dobre rozkręca się dopiero w połowie, jak na otwieracz płyty zdecydowanie za słabo. „You Kill Me with Silence” rozpoczyna się, jakby miało być powrotem do współpracy z Timbalandem, ale potem jest już całkiem nieźle. Przy okazji udowadnia, że Simon Le Bon jest w najlepszej formie wokalnej od lat.

Najlepsze wrażenie zrobiły na mnie dwa ostatnie. O „Last Night in the City” mówiło się, że to bardziej Kiesza feat. Duran Duran niż na odwrót. To już sygnalizuje główny problem tego krążka, ale że i do Kieszy nic nie mam, taki podział mi nawet nie przeszkadza – a to jak najbardziej taneczna, chwytliwa piosenka. Zdecydowanie największe wrażenie zrobiło jednak na mnie „What Are the Chances?”. Wiadomo od lat, że Duran Duran to mistrzowie ballad i to akurat – nawet na ich najsłabszych płytach – nie ulega zmianie.

Problemów z „Paper Gods” jest co najmniej kilka.

Przede wszystkim to płyta jakby idealnie skrojona pod playlistowy styl słuchania muzyki, jednak zupełnie niespójna jako album. Liczba tych wszystkich „featuringów” po prostu przytłacza. Gdy dochodzimy do dziesiątego na trackliście „Butterfly Girl”, gdzie znów refren przejmuje od Simona jakaś kobieta (tym razem nawet niepodpisana?), zastanawiamy się, czy to jeszcze w ogóle płyta Duran Duran – zwłaszcza że i sam kawałek stanowi kolejną nachalnie taneczną wydmuszkę do kolekcji. Nie pomaga nawet za bardzo solówka Johna Frusciante, który generalnie odwala na „Paper Gods” najlepszą robotę.

Podobne problemy trapią „Change the Skyline” (tym razem gościnnie Jonas Bjerre z duńskiego Mew). Pewnie mnie za to ukamienujecie, ale wiecie, który występ gościnny brzmi w tym zestawie najnaturalniej? W utworze „Danceophobia” z wplecionym monologiem… Lindsay Lohan. Choć muzycznie znowu mamy do czynienia z czymś, co brzmi, jakby Durani nagle stali się solowym projektem Nicka Rhodesa, rzeczony monolog od razu skojarzył mi się z tytułowym utworem z „Medazzaland” (notabene jedynym w dorobku zespołu, w którym zamiast Le Bona zaśpiewał właśnie Rhodes).

Z kolei jeśli chodzi o problemy związane z muzyką, zacytuję po prostu Maxa Zorina ze Strefy Duran Duran.

Doskonale zawarł moje własne odczucia w poniższych zdaniach:

Wydawało się, że po porażce albumu „Red Carpet Massacre” i sukcesie artystycznym „All You Need Is Now” zespół nie będzie już sobie zawracał głowy tym, co dzieje się na TOP 40. Jednak nie. Jak powiedział ostatnio John Taylor, listy przebojów ich interesują i chcieli sprawdzić, czy potrafią stworzyć piosenki, które mogłyby z powodzeniem ścigać się na listach ze współczesnymi przebojami. Problem w tym, że współczesny TOP 40 składa się w zdecydowanej większości z utworów ze sztucznym basem i sztuczną perkusją. Czy naprawdę warto robić takie rzeczy kiedy w zespole jest jedna z najfajniejszych sekcji rytmicznych na świecie? Czy warto robić kolejny utwór dance pop jakich istnieją setki? Nie sądzę. Ale jak widać zespół wie lepiej.

Nie twierdzę, że „Paper Gods” to zupełna porażka. (ci, co mnie znają, i tak wiedzą, że będę ją katował przez następne tygodnie) Jednak to płyta do postawienia obok „Liberty” czy wspomnianego „Medazzaland”, nawet w okolice „Red Carpet Massacre”, a nie na najwyższej półce. Z „Liberty” zresztą mi się ten album kojarzy najbardziej. Tam też było kilka rewelacyjnych piosenek („Serious”, „My Antarctica”), które ostatecznie zatonęły w mieliznach przeprodukowanej tandety. Pozostaje się pocieszać, że przecież po „Liberty” był „Wedding Album”, a nasi Durani – jak ostatnio przyznali – jeszcze się na żadną emeryturę nie wybierają.

Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Postaw mi kawę na buycoffee.to
Autor

rajmund

Lokalny Ojciec Dyrektor. Współpracował m.in. z portalami CD-Action, Stopklatka i Antyradio. Po godzinach pisze opowiadania cyberpunkowe i weird fiction. Zafascynowany chaotycznym życiem szczurów.

komentarze 2

  1. x pisze:

    Nie będę bawił się w komentowanie tej recenzji, napiszę tylko, że to chyba jedna z najlepszych płyt DD w ich historii.
    Sztuką jest stworzyć płytę która zachowa wyjątkowy dla zespołu styl i doda nowoczesne brzmienia. Robota wykonana w 100%, rozkosz dla słuchacza.

    1. rajmund pisze:

      No cóż, jeśli twierdzisz, że to jedna z najlepszych płyt w historii Duranów, to nawet ciężko mi podjąć dyskusję (zakładam, że znasz jeszcze jakieś inne). Z tym, że sztuką jest udanie połączyć wyrobiony styl z nowoczesnymi brzmieniami się za to w pełni zgadzam. Dlatego najlepszą płytą Duran Duran jest dla mnie od lat „Astronaut”.

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *