Dimmu Borgir – Enthrone Darkness Triumphant

90s, płyty Autor: rajmund gru 25, 2015 1 komentarz

Nigdy do końca nie rozumiałem, o co chodzi z tym całym „byciem true” na scenie metalowej. Być może dlatego tak krótko na niej wytrwałem, poszukując coraz bardziej odległych od przysłowiowego „napierdalania” eksperymentów.

No bo spoko, że Burzum czy inny Celtic Frost, ale co ja poradzę na to, że najbardziej lubiłem z tego grona Dimmu Borgir. Tych, których nikt nie szanował, bo kręcą teledyski w nieco znośniejszej jakości niż przetarty VHS i wydają płyty w nakładzie większym niż 200 ręcznie opisanych egzemplarzy. Nie rozumiem, bo przy tym całym hejcie „prawdziwych” metalowców ich płyty zbierały entuzjastyczne recenzje i szacunek krytyków. Tak jak uznawany za przełomowy w ich karierze „Enthrone Darkness Triumphant” – do dziś mój ulubiony zamiennik dla klasycznych kolęd.

Jest po prostu w tym podniosłym i złowrogim intrze na klawiszach do „Mourning Palace” coś, co sprawia, że pragnę stanąć na szczycie zaśnieżonego wzgórza i obserwować panoramę tonącej pod białymi płatkami osady, oczywiście z górującym nad nią pałacem i płonącym kościołem gdzieś w tle. Majestatyczne klawisze idealnie współgrają tu z całkiem wyrazistymi riffami i perkusyjną galopadą na tradycyjne dwie stopy. I tak w zasadzie można scharakteryzować cały ten materiał.

„In Death’s Embrace”, „The Night Masquerade”, „Master of Disharmony” – rozpatruję te utwory w kategoriach hiciorów. Każdy z nich ma jakiś element, który się wyróżnia i sprawia, że kawałek zapada w pamięć. Czy to kolejny piękny motyw pianina, czy harczący do rytmu wokal, czy też wysuwająca się na pierwszy plan perkusja. Nie oszukujmy się jednak, w całym materiale największe wrażenie robią właśnie organowe klawisze i to je zapamiętujemy najprędzej. Miłośnicy gitarowej wirtuozerii raczej nie mają tutaj czego szukać – riffowanie robi tu raczej tylko za cięższe tło, bo sam ciężar opiera się najczęściej na ekstremalnym rytmie.

„Enthrone Darkness Triumphant” to wymarzony album dla kogoś, kto nie słucha takiej muzyki na co dzień, ale np. poszukuje czegoś na początek. Nie wieje tu nudą, aranżacje – jak już opisałem powyżej – są urozmaicone i nie męczą… Szczególnie jeśli mieliśmy kiedyś jakieś ciągoty do muzyki klasycznej, może się na tym tronie naprawdę podobać. Również pod względem kompozycyjnym dzieje się tu bardzo wiele jak na black metal. Szczególnie wyróżnia się jeden z moich osobistych faworytów, „Spellbound (By The Devil)”. Po prawie trzech minutach regularnej rzeźni następuje gwałtowne wyciszenie, prowadzące do podniosłej klawiszowej solówki, wzbogaconej na dodatek nietypową jak na Dimmu Borgir gitarową solówką. Nawet koty doceniają ten kawałek:

Oczywiście trzeba pamiętać, że z black metalem jest trochę jak z tym całym gotykiem – albo przyjmujemy tę konwencję z całym dobrodziejstwem inwentarza, albo nici z całej czarnej mszy. Myślę, że przynajmniej od święta można sobie pozwolić na takie zaproszenie rogatego pod własny dach i posłuchać jak Silenoz zdziera gardło przy swojej komercyjnej i podobno pozerskiej muzyce.

Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Postaw mi kawę na buycoffee.to
Autor

rajmund

Lokalny Ojciec Dyrektor. Współpracował m.in. z portalami CD-Action, Stopklatka i Antyradio. Po godzinach pisze opowiadania cyberpunkowe i weird fiction. Zafascynowany chaotycznym życiem szczurów.

1 komentarz

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *