Die Krupps – V – Metal Machine Music

2015, płyty Autor: Danny Neroese wrz 03, 2015 1 komentarz

Ostatnie wydawnictwa spod szyldu „Niemiecki Znak Jakości”, czyli album Lindemanna oraz Oomph!, pozostawiły w moich ustach swego rodzaju niesmak. „Nie Rammstein” oraz „Graliśmy to, zanim Rammstein zrobił to cool” zatracili w swych ostatnich tworach to coś. Niby wszystko ładnie gra i brzmi, ale – jak dla mnie – nie ma tego czegoś, tej właśnie wcześniej wspomnianej Niemieckiej Jakości. Zawodzi to tym bardziej, gdy wiemy, co kiedyś sobą reprezentowali i nadal reprezentują. Dlatego więc staram się znaleźć jakiś ich substytut, który chociaż w jakiejś części sprawi, iż zapomnę o małym blamażu wyżej wymienionych projektów, a na dźwięk metalu z elektroniką znowu na mych ustach pojawi się uśmiech… radości?

No i tak też się stało, gdy Die Krupps (których znać już powinniście, jeżeli czytacie naszego bloga od dłuższego czasu) postanowiło wydać swój dziewiąty album i nadać mu tytuł „V – Metal Machine Music”. Sama nazwa trochę mnie zastanawia, gdyż w 1992 roku wydali EP-kę o tej samej nazwie, tylko bez rzymskiej cyfry V. No ale cóż, Killing Joke mogło wydać dwa albumy pod tym samym tytułem, to dlaczego by inni nie mogli. Niemniej jednak muszę wam wspomnieć o pewnym schemacie nazewnictwa u Die Krupps. Każdy krążek, który zawierał w sobie dużo elementów muzyki metalowej, oznaczany był właśnie w taki sposób. Nie pytajcie mnie więc, gdzie zgubiła się cyfra IV. Ale co to nam – zwykłym słuchaczom muzyki – daje? Dużo, bardzo dużo. Bo idąc tym tokiem rozumowania, „V – Metal Machine Music” powinien być bardziej metalowy z większym naciskiem na gitary, aniżeli „The Machinists Of Joy” z 2013 roku. I uwierzcie mi lub nie, ale Die Krupps podołało! Mało tego – przerośli moje oczekiwania!

Wiecie, jakie pierwsze słowa powiedziałem do siebie po przesłuchaniu ich najnowszego albumu? Proszę bardzo: „Nie wierzę… jak oni to zrobili?”. Zastanawiacie się pewnie, czym się tak dziwię i ekscytuję? No kurde blaszka, oni się chyba w czasie cofnęli, i to w dodatku do momentu, kiedy robili „II – The Final Option”. Album jest znowu idealnym wyważeniem pomiędzy muzyką EBM a metalem. Syntetyczna perkusja z poprzedniego wydawnictwa została zastąpiona swą „analogową” wersją oraz perkusistą. Mimo iż ta część kompozycji nie jest jakoś wyjątkowo rozbudowana i różnorodna, daje całkiem miły efekt, który w tym przypadku pomaga. Gitary – o bogowie, gitary! Ja nie wiem, kogo oni najęli do produkcji, ale takiego ciężaru i mocy na strunach to ja u nich nie słyszałem od dawna! To, co zrobili z brzmieniem swych instrumentów szarpanych, to wręcz coś niesamowitego – mają taki niesamowity charakter i charyzmę, że gdybym był kobietą, to na sam ich dźwięk dostałbym skurczów macicy. Elektronika – tutaj nie zawodzą w żadnym stopniu. EBM-owe basy świetnie nakładają się z wyżej wymienionymi gitarami, dodając świetnego efektu przestrzeni i tej „gęstości” dźwięku. Powiem szczerze – słuchając początku „Kaltes Herz” myślałem, że zapuściłem sobie kawałek „Crossfire”! I nie uważajcie tego za coś złego, o nie – to bardzo dobry znak! Miłym smaczkiem jest również nowoczesna wersja „Volle Kraft Voraus”, która to pierwszy raz ujrzała światło dzienne w 1982 roku na albumie o tej samej nazwie. Co tam jeszcze… a, no tak, wokale. Głos Jürgena Englera jest, no, taki typowy dla niego. Chociaż na „V – Metal Machine Music” pojawiają się momenty, gdy brzmi jak z albumu „II – The Final Option”, czyli tak bardziej męsko i metalowo, co bardzo memu uchu pasowało. Co do ogółu wydawnictwa, mam wrażenie, że jest trochę inspirowany ostatnim Mad Maxem – wystarczy spojrzeć na okładkę czy tytuł utworu „Road Rage Warrior”. Całkiem miłym smaczkiem są również nawiązania do ich wcześniejszej twórczości (jak choćby zawarcie w słowach jednego z utworów frazy dawning of doom) czy też drugi, fizyczny krążek, na którym jest kilka remiksów i demówek.

Die Krupps z albumem „V – Metal Machine Music” dokonało w mych oczach ogromnej rehabilitacji. Postanowili wrócić do czasów, w których zyskali swą największą popularność, czyli do pierwszych wydawnictw, na których postanowili połączyć metal i EBM. Momentami przy słuchaniu ich najnowszej pozycji w mym umyśle pojawiło się całkiem miłe uczucie nostalgii i tych starszych czasów. Nie wiem jak wy, ale jak dla mnie, jest to świetny krążek, który tylko minimalnie ustępuje ich najlepszym albumom. Engler i jego towarzysze broni udowodnili, że mimo wieku oraz lat spędzonych na scenie nadal potrafią nieźle namieszać i zrobić coś porządnego. Oficjalnie więc przyznaję „V – Metal Machine Music” Niemiecki Znak Jakości!

Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Postaw mi kawę na buycoffee.to
Autor

Danny Neroese

Nie przepada za mówieniem o sobie. Ekscentryk i samotnik. Ceni swój wyjątkowy gust muzyczny.

1 komentarz

  1. Album równy jak cholera. Niestety. Po pierwszym wysłuchaniu ich klasyków (II, III, PN) zawsze zostawał w głowie jakiś utwór, który miażdżył. A to Crossfire, a to Isolation, a to Rise Up. Z czasem takich utworów wyłaniało się coraz więcej. No i melodie aż tam hulały. Na V po całości jedzie walec i nic w głowie nie zostaje 🙁 Całość to jednolita industrialna pulpa. To wciąż extraklasa i poziom nieosiągalny dla konkurencji, ale przecież Engler od zawsze miał niesamowity talent do tanz-metal-hitów, a tu ich brak

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *