Dead When I Found Her – All the Way Down

2015, płyty Autor: rajmund lis 26, 2015 komentarze 3

Co można zrobić, gdy nasz ulubiony zespół schodzi na złą drogę i nagrywa nic nie warte badziewie? Można go oczywiście przestać słuchać. Można wywalić jego płyty na śmietnik i znaleźć sobie coś innego. W skrajnych przypadkach można założyć własny zespół i nagrywać takie płyty, jakie według nas powinni nagrywać nasi idole. Zdaje się, że taką drogę obrał Michael Arthur Holloway.

Od razu na wstępie zdradzę Wam, jakie sobie obrałem założenie w tym tekście – pilnujcie mnie, bo to nie lada wyzwanie. Planuję ani razu nie wymieniać nazwy ulubionego zespołu Michaela Hollowaya. Raz, że temat tego porównania wyczerpałem już w moim tekście o jego pierwszej płycie, „Harm’s Way” z 2010 roku. Dwa: myślę, że na swojej trzeciej płycie ostatecznie dowiódł, iż nie jest już tylko czymś w rodzaju „tribute bandu”. Miło obserwować, jak kolejny artysta na naszych oczach dorasta i rozwija się.

„All the Way Down” to płyta niełatwa.

Porusza bez skrupułów temat śmierci i wszystkich tych plugawych rzeczy, o których wolelibyśmy nie myśleć. Swój posępny nastrój buduje jednak w zaskakująco przystępny sposób. Nie ma tu jakiejś noise’owej sieki, ani industrialnego walca, który rozjeżdżałby uszy. Holloway woli nas podchodzić dyskretniej, za to celuje prosto w serce. Znając już jego arsenał z płyty „Rag Doll Blues”, na pierwsze ciosy można być przygotowanym i jakoś się im uchylić. Ale po – uwaga – 69 minutach całej płyty z pewnością wyjdziemy przynajmniej z bliznami.

Bo „Expiring Time” to taka piękna ballada w sam raz na jesień.

Są tu niezbędne sample z filmów, jest przetworzony wokal Hollowaya oraz cudowna pianinowa melodia. Całkiem konwencjonalna – nie bójmy się tego słowa – piosenka. To było moje największe zaskoczenie na „All the Way Down”: zatrzęsienie melodii i chwytliwych motywów. „Threadbare” ma wręcz zmysłowe brzmienie (choć w refrenie wchodzi typowy „płacz robota”), a sampel z „Egzorcysty 2” czyni go błyskawicznym klasykiem.

„Downpour” idzie jeszcze dalej w przebojowym kierunku. I kiedy już przy „Misericordii” wydaje się, że Holloway kieruje tory gdzie indziej, pod koniec piątej minuty z zaskoczenia atakuje nas najchwytliwsza elektronika w całym tym zestawie. To jeden z tych, wiecie, „zaspanych hiciorów”, których nie docenia się przy pierwszych przesłuchaniach, ale po jakimś czasie zdajemy sobie sprawę, że to chyba nasza ulubiona piosenka na płycie.

Ale żeby nie było, to wszystko to nie takie industrialne hymny, jakie Dead When I Found Her prezentował na „Rag Doll Blues”.

To nie oldskulowe „Better Days” i „Rain Machine”. Tutaj wszystko idealnie wpasowuje się w całą koncepcję brzmieniową krążka. W międzyczasie nastrój podbijają „The Unclean” i „Gathering Fear”, cobyśmy nie utonęli w tej przebojowej słodyczy. Pierwszy brzmi prawie jak z… No wiecie, siódmej studyjnej płyty tego zespołu, o którym miałem nie pisać. W drugim z kolei Holloway brzmi coraz bardziej jak jego wokalista. Ale to wszystko tylko na plus.

Nie wiem, czy już zwróciliście uwagę, ale tylko dwa utwory na tej płycie trwają poniżej sześciu minut – to sporo mówi o jej ambicjach. Gdybym miał „All the Way Down” na winylu, pierwszą stronę pewnie doszczętnie bym wyszorował – druga byłaby na szczególne okazje. Tu już żarty się skończyły, nie ma wpadających w ucho klawiszy – elektronika tylko podbudowuje soniczny terror pod zdehumanizowanymi wokalami i bezlitosnym beatem.

W „Blood Lesson” przynosi ulgę dopiero, gdy na samym końcu zostaje samotnie w aranżacji i prowadzi nas od razu w „Seeing Red”. Ot, sześciominutowy „przerywnik” z klawiszowo-samplowymi dialogami. Dziesięciominutowy „The Noise Above Us” to szczyt depresyjnej desperacji tego krążka. Nawet nie umiem stwierdzić, który wokal Hollowaya bardziej mnie przeraża. Finałowy „At Rest” to lekkie rozluźnienie, ale w prawdziwie epickiej formie (te trąbki!).

Początkowo brakowało mi na „All the Way Down” więcej agresji.

Pragnąłem, by Dead When I Found Her częściej wystawiali mój słuch na próbę – jak w „The Unclean”. Ale szybko pojąłem, że taki był po prostu zamysł na ten krążek. W pełni podporządkowany egzystencjalnej tematyce: od tych pięknych chwil, dla których warto żyć, po patrzenie śmierci prosto w oczy. Z odsieczą przybywa natomiast płyta bonusowa (na Bandcampie dostępna jako osobna EP-ka „The Bottom”). To tam skryły się te bardziej energiczne fragmenty. „New Drugs” brzmi jak skoczny odrzut z „Rag Doll Blues”, tytułowe „The Bottom” to esencja klimatu, o którym wspominałem przy „The Unclean”, a „So Cold” wreszcie pokazuje gitarowy (w tym basowy) pazur.

Swoją drogą na „Spitting Seeds” można uczyć muzyków budowania napięcia – uroczo schizowy numer. Wisienką na szczycie tortu jest cover klasyka Ministry, „You Know What You Are”. Po co coverować kawałek, który już sam w sobie stanowi zlepek sampli? Nie wiem. Ale wyszło całkiem fajnie. Michael, zaśpiewaj w ten sposób w jakimś autorskim utworze!

No dobrze, dotarliśmy do tego momentu. Proszę o uwagę całą electro-industrialną brać, bo sprawa jest poważna. W zeszłym roku mogliśmy przebierać między Chrysalide czy 3TEETH – w tym już tak sielsko nie było. Ale nie myślcie sobie, że Dead When I Found Her wygrywa dzięki nisko zawieszonej poprzeczce – Holloway nagrał po prostu rewelacyjny album. Najdojrzalszy w swoim dorobku. I zdecydowanie najlepszy w tegorocznych industrialnych szufladkach. Chapeau bas!

Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Postaw mi kawę na buycoffee.to
Autor

rajmund

Lokalny Ojciec Dyrektor. Współpracował m.in. z portalami CD-Action, Stopklatka i Antyradio. Po godzinach pisze opowiadania cyberpunkowe i weird fiction. Zafascynowany chaotycznym życiem szczurów.

komentarze 3

  1. no fajne to faktycznie, słucham od wczoraj 😀

  2. demodw pisze:

    bardzo dobra płyta

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *