David Bowie – ★ (Blackstar)

2016, płyty Autor: rajmund sty 08, 2016 komentarzy 5

Myśleliście, że „The Next Day” stanowił pożegnanie Davida Bowiego z karierą? No to macie miłą niespodziankę. Jeśli poprzednia płyta Was nie zachwyciła, bardzo możliwe, że zrobi to najnowszy „Blackstar”.

Tak jak pisałem dwa lata temu: „The Next Day” był solidnym, ale bardzo zachowawczym krążkiem. Ot, koncert życzeń dla najwierniejszych fanów artysty. Trochę ballad, trochę niby to berlińskich klimatów, „Diamond Dogs” i „Scary Monsters (and Super Creeps)” w jednym. Niestety, zero eksperymentów, do czego się już niestety przyzwyczaiłem kilkoma poprzednimi płytami. Lata temu obraziłem się na Bowiego, bo przerwał swój ambitny cykl „Outside” na rzecz przewidywalnych „…hours”, „Heathen” czy „Reality”, które z miejsca miały zachwycać jego zdeklarowanych fanów. Po jakimś czasie mi przeszło, pierwsze dwie z wspomnianych płyt nawet na swój sposób doceniłem, ale na żadne rewolucje już nie liczyłem. No więc teraz się trochę zdziwiłem…

O tym, że szykuje się zgoła odmienne dzieło niż poprzednio, przekonywał zilustrowany artystycznym teledyskiem utwór tytułowy. Przyznaję, czegoś takiego się już po Bowiem nie spodziewałem – myślałem, że swoje dogasające ambicje artystyczne zaspokoił w teledysku do „The Next Day”. A tu nagle dziesięciominutowa (miała być jeszcze dłuższa, tylko iTunes nie pozwolił…), wielowątkowa kompozycja z zapierającym dech w piersiach klipem. Popis wokalny, szaleństwo muzyczne, podobno nawet inspirowane ISIS, czego można było się dopatrzeć w symbolicznym tekście. To znowu Bowie głodny, Bowie poszukujący – artysta, który… zdawałoby się, że nie ma już racji bytu w wieku 69 (!) lat.

Tymczasem kolejny singiel – promujący broadwayowski musical pod tym samym tytułem „Lazarus” – i znowu ciary. To już o wiele spokojniejsza, stonowana kompozycja, ale nie myślcie tu o soundtracku z domu starości pokroju „…hours”. To naznaczona jazzowym zgorzknieniem opowieść człowieka doświadczonego wszystkimi, również tymi ciemniejszymi barwami życia. Nawet jeśli niby śpiewa ją tęskniący za rodzinną planetą kosmita (albo po prostu Michael C. „Dexter” Hall), słychać w nim przede wszystkim ludzkie uczucia – bo he got nothing left to lose. Tutaj też dał się poznać spajający całe „Blackstar” saksofon Donny’ego McCaslina. I pomyśleć, że Bowie wypatrzył tego muzyka przez przypadek w knajpie, gdzie akurat jadł obiad…

Niestety, gdy tylko poznaliśmy zapowiedzi reszty wydawnictwa, dał się znać we znaki jego największy problem – objętość… Na „Blackstar” trafiły bowiem dwie kompozycje, które znaliśmy już wcześniej. „Sue (Or in a Season of Crime)” promował wcześniej składankę „Nothing Has Changed” z 2014 roku. To również odważna i niespodziewana kompozycja, która już wtedy zwracała uwagę. Teraz została nagrana na nowo: w ucho rzuca się wyraźniejsza sekcja rytmiczna i mroczniejszy charakter, osiągnięty m.in. przez rozimprowizowane partie. Na singlu z 2014 roku znalazł się też „’Tis a Pity She Was a Whore” – na „Blackstar” podzieliła los „strony A”. Z jednej strony miło, że w ogóle zaprezentowano te utwory w nowych wersjach, z drugiej – chciałoby się jednak coś nowego.

Zwłaszcza że Bowie zdaje się być w szczytowej formie i kto wie, jakie eksperymenty mógł jeszcze wyczarować, gdyby nie spieszył się tak na swoje 69. urodziny. Wszystkim, którzy obawiali się o formę wokalną muzyka, polecam zapoznać się z „Girl Loves Me”, w którym Bowie niemalże… rapuje (pamiętacie, że przy „Blackstar” inspirował się Kendrickiem Lamarem?). Surrealistyczna fraza Where the fuck did Monday go?, inspirowana gwarą gejowskiego podziemia Wielkiej Brytanii lat 50., od razu czepia się człowieka i potęguje szalony nastrój całości. To mój ulubiony fragment tego albumu, zaraz obok następującego po nim „Dollar Days”. Tutaj mamy z kolei kontynuację saksofonowo-melancholijnego kierunku „Lazarus”, choć w przystępniejszej, bardziej konwencjonalnej formie rodem z „Heathen”. Na zakończenie kojący, elektroniczny „I Can’t Give Everything Away”. Po tylu szaleństwach można było zakończyć po prostu ładnie.

Artystów, którym po 20 płytach (ba! jednej trzeciej tego) dalej chce się poszukiwać i którym takie eksperymenty wciąż wychodzą w przekonujący sposób, można policzyć na palcach jednej ręki. Bowie swoim najnowszym krążkiem zawstydził młodziaków i zniszczył system rządzący przemysłem fonograficznym. A wiecie, co w tym wszystkim jest najlepsze? Że wcale nie potrzebował do tego ściągać zespołu sprzed lat, ani konsultować każdego utworu z pięcioma obecnie modnymi producentami – wystarczył jeden Tony Visconti. Na każdym kroku czuć, że „Blackstar” powstał, bo jego twórca czuł taką potrzebę, a nie ponieważ kończył mu się hajs. I za to Bowiemu słowa najwyższej pochwały. Sto lat to będzie dla Ciebie za mało.

Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Postaw mi kawę na buycoffee.to
Autor

rajmund

Lokalny Ojciec Dyrektor. Współpracował m.in. z portalami CD-Action, Stopklatka i Antyradio. Po godzinach pisze opowiadania cyberpunkowe i weird fiction. Zafascynowany chaotycznym życiem szczurów.

komentarzy 5

  1. styczeń ledwie się zaczął, a już dostaliśmy album, który dla mnie jest dziesiątką. jestem w niebie.

  2. Fajnie napisana recenzja, jutro lecę do sklepu po winyl, strasznie jestem podjarany.

  3. Przeczytane, od rana się zasłuchuję i zachwycam 🙂

  4. ulas pisze:

    Niezwykle trafna recenzja, mogę podpisać się pod opisanymi odczuciami. Nie często zdarza się że już po pierwszym przesłuchaniu jest się wręcz zahipnotyzowanym.

  5. Dawtambule pisze:

    Blackstar, to bardzo dobra płyta. Nie potrafię przestać jej słuchać.

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *