Crystal Castles – Amnesty (I)

2016, płyty Autor: rajmund sie 22, 2016 Brak komentarzy

2008 rok. Piękny czas, zanim jeszcze Joanna Podgórska zaszufladkowała hipsterów swoim kultowym artykułem w „Polityce”, warszawska Jadłodajnia Filozoficzna do spóły z Hitlerem popularyzowała termin „melanż”, a określenie „witch house” nie śniło się jeszcze nawet Travisowi Egedy’emu. Jak osiem lat po debiutanckim krążku wypadają jedni z prekursorów tego całego zamieszania?

Ethan Kath i Alice Glass od początku zdawali sobie sprawę, że nie mogą serwować non-stop tego samego. Dlatego robili, co tylko mogli, by swój styl urozmaicać. Gdy grono naśladowców ich debiutu dopiero obudziło się z realizacją kolejnych mokrych snów każdego nerda, oni już wykonali woltę na najmodniejsze londyńskie parkiety i zapraszali do współpracy Roberta Smitha. A gdy wszyscy myśleli, że zaprzedadzą się łagodniejszemu dreampopowi, niespodziewanie wydali odważną, najambitniejszą płytę w swojej karierze. Ale dobra passa nie trwa wiecznie.

Gdy w zespole ścierają się dwie potężne osobowości, prędzej czy później musi dojść do tragedii.

W tym przypadku Alice Glass po prostu odeszła, by zająć się solową karierą. „No to koniec” – pomyśleli wszyscy fani Crystal Castles. Osobiście byłem od początku po stronie Ethana. Nawet nie chodzi o solidarność plemników czy trzymanie sztamy z niedocenianymi producentami. Po prostu pokazane przez niego kawałki z nową wokalistką zjadały na śniadanie słabiutkie „Stillbirth”, którym próbowała się bronić Alice. Patrząc tylko na twórczość (bo i co mnie tak naprawdę obchodzi kto kogo tam wykorzystywał, zdradzał i sponiewierał), byłem całkiem skłonny wierzyć w wersję Katha, że Glassówna użyczała mu tylko charyzmy i głosu. I to też wcale nie we wszystkich utworach.

„Amnesty (I)” już samym tytułem zwiastuje nowy początek.

Bez wątpienia stanowiło też ogromny test. Single, które promowały krążek przed premierą, nadal pozostają wyśmienite i tego już im nic nie odbierze. „Frail” to spadkobierca najlepszych tanecznych przebojów duetu, gdzie jest i rozmarzony wokal z oddali, i syntezatorowa sieka, i piskliwe krzyki pełniące rolę absurdalnie chwytliwego refrenu. Podobnie „Char”, choć tutaj na recepcie na sukces wystarczyła duża dawka obłędnego podkładu. Szkoda, że na krążek nie trafił ostatecznie „Deicide”, lecz z przedpremierowych singli w zasadzie tylko „Concrete” zawodził. Reszta sugerowała nokautujący materiał, o który byłem naiwnie spokojny.

I jeszcze gdy słuchałem pierwszy raz wprowadzającego w całość „Femen” – opartego notabene na samplu ze… „Smells Like Teen Spirit” Nirvany, tyle że w wykonaniu chóru Scala & Kolacny Brothers – wierzyłem, że Ethana nie opuściła kreatywność i serwuje klimatyczne intro, które umiejętnie wiąże witch house’ową schizofrenię z oldschoolowymi, IDM-owymi brzmieniami w stylu starego, dobrego Telefon Tel Aviv. Niestety, to boleśnie niespełniona obietnica, a jej pustosłowie potwierdza tylko późniejsza miniatura „Teach Her How To Hunt”. Udziwnianie materiału na siłę, które równie dobrze mógł zagrać kot na syntezatorze.

Nie chodzi nawet o to, że Edith Frances rozczarowuje swoimi umiejętnościami.

Zasadniczo mniej rozeznanym w temacie można by bez większych problemów wmówić, że to wciąż Alice – nowa wokalistka wydobywa z siebie podobne krzyki na tle noise’owego barbarzyństwa („Fleece”), jak i smutno melodeklamuje przy minimalistycznym podkładzie („Sadist”, „Chloroform”), a na koniec nawet zamienia się w słodką panią z któregoś z tych dreampopowych projektów. To wszystko już było, ale nie druga świeżość jest największym grzechem „Amnesty (I)”. Stanowi go niestety słyszalny brak chemii między nową odsłoną duetu.

Podobno jeszcze wyraźniej słychać to na koncertach, gdzie nie można ukryć tak podstawowej bolączki, zamykając się w studiu i zasłaniając milionem efektów. Bo to nie jest wcale tak, że Ethan Kath nagle zapomniał, jak być pomysłowym producentem. Wystarczy posłuchać „Ornament”… w odwróconej wersji. Problem w tym, że zaczynając od nowa nie zaproponował tak naprawdę nic świeżego. Jego kolejne propozycje brzmią miejscami jak jakaś witch house’owa demówka z 2010 roku. Nie tego oczekujemy po tak wizjonerskim dla tej sceny projekcie jak Crystal Castles. Boli też, że centralna część płyty to praktycznie jeden wielki filler.

A mówimy przecież o krążku, który trwa zaledwie 33 minuty…

Paradoksalnie po „Amnesty (I)” zacząłem bardziej oczekiwać na tę mityczną solówkę Alice. Zły kolega postawił jej poprzeczkę dość niewysoko. Nawet jeśli też nie zaproponuje nic świeżego, przynajmniej będzie to jedyna i niepowtarzalna Alicja, a nie jej imitacja ślepo zapatrzona w drugą stronę lustra.

Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Postaw mi kawę na buycoffee.to
Autor

rajmund

Lokalny Ojciec Dyrektor. Współpracował m.in. z portalami CD-Action, Stopklatka i Antyradio. Po godzinach pisze opowiadania cyberpunkowe i weird fiction. Zafascynowany chaotycznym życiem szczurów.

Brak komentarzy

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *