Circle Of Dust ‎– Machines of Our Disgrace

2016, płyty Autor: Danny Neroese gru 29, 2016 komentarze 2

Pamiętacie ten staroszkolny industrial metal? No wiecie, w stylu „The Mind Is A Terrible Thing To Taste” Ministry? Może nie były to formy przesadnie wyszukane, ale jest to typ muzyki, której się już nie gra. Powodów jest kilka – naturalna ewolucja, zmęczenie materiału czy też kwestie bardziej poważne, bo zahaczające o prawa autorskie. Koniec końców muzyka ta brzmi w dzisiejszych czasach trochę inaczej.

Sample, czyli skrawki przeróżnych dźwięków, były podstawą początkowej muzyki industrial metalowej. Nowatorskie rozwiązania wprowadzone przez Cabaret Voltaire później przyjęły się właśnie na tym gruncie. Nagrywano wszystko, co tylko było możliwe – od przemówień polityków po audycje radiowe czy dźwięki miasta. Przy odpowiedniej determinacji można było to zrobić nawet z majonezem. Niestety, wraz z rozwojem mediów i internetu samplowanie przestało być na tyle legalne, że po prostu tego zaprzestano (nie mówię tutaj o artystach undergroundowych, ich się nic nie ima). Czemu o tym wspominam? Projekt, którego album dzisiaj Wam przybliżam, postanowił powrócić do tamtych czasów, nie zapominając o dobrach dzisiejszej techniki. Panie i Panowie – po prawie dwudziestu latach uśpienia wraca protoplasta słynnego Celldwellera, czyli Circle Of Dust.

CoD (pozwólcie że użyję tego skrótu) narodziło się w umyśle Scotta Alberta (czyli dzisiejszego Klaytona) po tym, jak nagrał wraz z bratem i znajomym thrash metalowe demo jako „Immortal”. Po paru latach i odkryciu magii syntezatorów i samplerów doszedł do wniosku, że pora porzucić to granie dla dzieci. Zaowocowało to wydaniem w 1992 roku aż dwóch albumów. Jeden – self-titled i debiut – zaś drugi („Brainchild – Mindwarp”) był wypadkową thrash metalu i industrialu stworzoną wraz z właścicielem obecnej wytwórni Klaytona. Oczywiście to nie był koniec. Dwa lata później album „Mindwarp” został wypuszczony po raz drugi, lecz tym razem jako oficjalny album Circle Of Dust. Było to spowodowane naciskami ze strony wydawcy. Potem coś poszło nie tak. Wytwórnia zbankrutowała, ale jednocześnie nie pozwoliła Klaytonowi zerwać kontraktu. Efektem tego było wydanie „Disengage” w 1998 roku oraz porzucenie środowiska muzyki chrześcijańskiej (o tym więcej w PS). Na jego nieszczęście wskutek różnych zawirowań stracił prawa do całej wydanej dotąd muzyki. Wyobraźcie sobie tę sytuację – coś, na co pracowaliście prawie dekadę, przepadło w jednej chwili bez możliwości powrotu. To był ciężki czas.

Jednakże po stoczeniu wielu batalii, po tysiącach rozmów Klayton w 2015 roku wykupił prawa do swojego pierwszego projektu. Mało tego – w tym roku zremasterował wszystkie dotychczas wydane albumy i nagrał całkowicie nowy krążek o nazwie „Machines Of Our Disgrace”. Nie sądziłem, że kiedykolwiek się to stanie, ale nadzieja umiera ostatnia. Miałem też trochę obaw z jednego powodu – czy po tylu latach czerwonowłosy nadal jest w stanie robić taką muzykę? Celldweller jest lżejszy, bardziej pod publikę, Scandroid? Odpowiedź na obecne trendy. Mówi się, że nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Jak to jest w przypadku Circle Of Dust?

Płyta trwa ponad godzinę, co jak na dzisiejsze standardy jest wynikiem bardzo zadowalającym. Trzynaście całkowicie nowych utworów (w tym intro i filler). Czy warto było to odkopywać? Odpowiem Wam – tak. Warto było. Album otwiera „re_Engage”. Tytuł jest w sumie oczywisty – ponowne uruchomienie po prawie dwudziestu latach. Jak typowe intro ma na celu „wprowadzenie” do albumu. Przesterowane bębny, narastająca industrialna elektronika z powtarzanym „reengage”. Następny w kolejce jest totalny killer, o tej samej nazwie co album. Thrash metalowe riffy, sample rozkładane w panoramie, chwytliwa melodia. Był to pierwszy nowy utwór zapowiedziany przez Klaytona. Gdy tylko go usłyszałem, to dostałem ciarek. „Contagion” był natomiast pierwszym singlem z tej płyty. Przez większość czasu jest wolny, ale główna melodia jest również utrzymana w thrash metalowej stylistyce. Oczywiście z dodatkiem sampli i charakterystycznej elektroniki. Kawałek sam w sobie nie jest zbyt porywający, rzekłbym, że nawet trochę nuży. Oczekiwałem czegoś więcej, ale nie jest tak źle. Następujący w kolejce „Embracing Entropy” ma dodatek „feat. Celldweller”. Trochę to dziwnie wygląda, no ale przyznać trzeba, że brzmi wyczuwalnie lżej. Jest bardziej stonowany, fragmenty elektroniczne są bardziej w stylu flagowego projektu Klaytona, no i ogólnie melodia jakaś przyjemniejsza. „Humanarchy” to powrót to sieczki. Growle, szybkie tempo, agresywna gitara – to jest to. Osobiście uwielbiam syntezatorowy motyw w tle tego kawałka (to schodkowe schodzenie dźwięku – na pewno zrozumiecie, o czym mówię, gdy go posłuchacie). „Signal” to wcześniej wspomniany filler. Ot, syrena strażacka, głos mówiący o bombie atomowej i w ogóle jakiś dziwny klimat.

„alt_Human” to natomiast wypadkowa Roba Zombie, KMFDM i Ministry. Charakterystyczny, zmodulowany głos, rytm w stylu Ala Jourgensena i dźwięki charakterystyczne dla TB-303 to podsumowanie tego kawałka. „Hive In” i „Outside In” to dwa najmniej zapadające w pamięć utwory. Pierwszy jest taki trochę bez ładu i składu, zaś drugi zaczyna się jakimś bliskowschodnim dźwiękiem i zawodzeniem przy akompaniamencie gitary akustycznej. Początkowy dźwięk z „Neurachem” skojarzył mnie się z trójnogami z „Wojny Światów”. Potem jest jeszcze lepiej. Gitarki, świetnie zmodulowane basy i śpiewanie o nadludziach. Może być lepiej? Następny w kolei jest „k_Os”. To już jest kawałek stricte bazujący na elektronice. Oczywiście gitary się pojawiają, ale nie stanowią głównego tła. Marszowy rytm i ogólny zamysł kawałka przywodzi mi na myśl grę „Deus Ex”. No i jeszcze sample z „Miss Frankenstein”. Przedostatnim numerem na albumie jest „Neophyte” – drugi singiel. Na tle reszty wyróżnia się tanecznym rytmem. Więc jeżeli prowadzicie imprezy z cyklu dark electro/industrial i potrzebujecie szlagieru na parkiety – polecam bardzo. Album wieńczy „Malacandra”, czyli ostatni utwór z trylogii (poprzednie to „Thulcandra” i „Perelandra”). Nazwy zaczerpnięte są z książek C.S. Lewisa (tzw. „Trylogia Kosmiczna”). Utwór instrumentalny, spokojny, ale stylistycznie nawiązujący do swoich poprzedników (więc wypada ich również posłuchać, by mieć odniesienie).

Jak zwykle – osobna część dla kwestii technicznych. Porównując nagrania sprzed dwudziestu lat, widać jak ogromny postęp w kwestii technicznej poczynił Klayton. Sam opowiadał, że przy nagrywaniu „Brainchild” powiedziano mu, żeby usiadł spokojnie na kanapie i czekał, aż „specjaliści” zrobią swoje. Gitary są o wiele bardziej przejrzyste. Są oczywiście odgrywane na żywo, jednakże mają specyficzne, metaliczne brzmienie. Może to brzmi trochę dziwnie – metaliczne brzmienie gitar w industrial metalu. Chodzi mi o to, że są tak dopieszczone, że nie ma w nich ani decybela niepotrzebnego dźwięku. To tak jakby zredukować wszystkie szumy i inne efekty wpływające na dźwięk nagrywany i pozostawienie samego dźwięku strun z przesterem. Ma też to swoją złą stronę – momentami mam wrażenie, że czegoś brakuje. Gdy na placu boju pozostaje sama gitara i perkusja, odczuwam wrażenie, że nie ma tego tła, tych ledwo słyszalnych zakłóceń, które budują tę naturalność. Określiłbym to jako zbyt sterylne potraktowanie nagrania. Na szczęście nie zdarza się to zbyt często, więc można to spokojnie przecierpieć.

Czy powrót po tylu latach się opłacał? Czy Klayton spełnił pokładane w nim nadzieje? Według mnie wyrobił normę w 1000%. Pokazał, że można połączyć stare techniki z początków tego rodzaju muzyki z nowymi standardami. Uzbrojony w doświadczenie i studio warte ponad milion dolarów (nie przesadzam) otworzył oczy niedowiarkom i to nie jest jego ostatnie słowo. Przyznam szczerze – trochę wątpiłem, ale teraz już przestałem.

PS No i teraz wyjaśnienie, o co chodziło ze „środowiskiem muzyki chrześcijańskiej”. Kiedy chciał wydawać albumy jako Circle Of Dust, Klayton znalazł wytwórnię R.E.X., która to była związana z muzyką chrześcijańską. Klayton chciał, by ktokolwiek wydał to, co robi, więc było mu obojętne, kto to zrobi. Dlatego też spotykały go różne nieprzyjemności związane z tą działalnością, gdyż zarzucano mu zbytnie skupienie się na muzyce, a nie na „ewangelizacji”. Ot i cała historia.

Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Postaw mi kawę na buycoffee.to
Autor

Danny Neroese

Nie przepada za mówieniem o sobie. Ekscentryk i samotnik. Ceni swój wyjątkowy gust muzyczny.

komentarze 2

  1. macieg pisze:

    elo
    żyjecie?

    1. rajmund pisze:

      Jak widać 😀

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *