Chris Isaak – Forever Blue

90s, płyty Autor: rajmund lut 14, 2014 komentarze 2

Jak Chris Isaak, to zaraz „Wicked Game” – ten słynny singiel z trzeciej płyty kalifornijskiego wokalisty, „Heart Shaped World”, który… Początkowo przeszedł zupełnie niezauważony. Dopiero gdy David Lynch wykorzystał go w fantastycznej scenie swojej „Dzikości serca”, radiowi DJ-e podłapali temat i wylansowali piosenkę na międzynarodowy przebój. Ale oczywiście to zbyt ograne, więc o „Heart Shaped World” Wam nie opowiem. Nie napiszę też o dwóch poprzednich płytach Isaaka, ani o nijakim „San Francisco Days”, a o prawdopodobnie jego najrówniejszym dziele, „Forever Blue”.

Okładka mówi o tej płycie wszystko: wyluzowany wokalista we flanelowej koszuli, oparty o swojego vintage’owego Chevroleta, w tle ciągnące się przez amerykańską okolicę (Los Angeles?) słupy telegraficzne… Tak mogłoby wyglądać ostatnie zdjęcie Jamesa Deana, zrobione na chwilę przed wypadkiem samochodowym. Ale nie, to tylko Chris Isaak, wędrowny amerykański bard jeżdżący od miasta do miasta, by kolejnym ludziom opowiadać swoje smutne historie miłosne. Albo właśnie nie swoje, ale tych wszystkich ludzi, których spotyka w najróżniejszych knajpach. Tym razem gotów dać z siebie wszystko, a nie tylko próbując bezmyślnie prześcignąć sukces „Wicked Game”.

Choć trzeba przyznać, że sukces tego przeboju wyraźnie próbowano powtórzyć. Singlowy „Baby Did a Bad, Bad Thing” doczekał się – zgodnie z tytułem – niegrzecznego teledysku w reżyserii Herba Rittsa. Tego samego, który wcześniej zrobił legendarny klip z Paris Hilton Heleną Christensen. Tym razem zamiast obserwować wijącą się po plaży duńską piękność, podglądaliśmy w hotelowym pokoju Laetitię Castę. Po raz kolejny do wzrostu popularności piosenki przyczynił się film, tym razem „Oczy szeroko zamknięte” Stanleya Kubricka. Według Last.fmu do dziś jest to drugi największy hit Isaaka – aż dziwne, stawiałem na „Blue Hotel”. Sama piosenka nie jest jednak zbyt reprezentacyjna dla krążka – takiej bluesowej starej szkoły jest tu stosunkowo niewiele. O wiele lepiej przedstawia go inny singiel, „Somebody’s Crying”. To już melancholia typowa dla „Forever Blue”, choć jak na singiel przystało: posypana dodatkową porcją cukru.

Chris Isaak nie kryje swoich fascynacji. „Forever Blue” to hołd dla amerykańskich tradycji rockabilly i rock and rolla (przyjmując, że to nie to samo co rock): zarówno w warstwie muzycznej, jak i tekstowej. To pełne emocji, piękne, ale gorzkie i smutne piosenki. Bo choć Krzyś nie zapomina, że w bluesowej tradycji rock and roll był ściśle związany z aktem seksualnym (vide wspomniany „Baby Did a Bad, Bad Thing”), stawia się głównie w roli wiecznego smutasa, który w jednym mieście uśmiechnie się do jednej, w innym zaśpiewa dla drugiej, ale w głębi serca doskonale już wie, że cała ta maskarada zawsze kończy się w ten sam sposób. Doskonale przedstawia to w klasycznej balladzie tytułowej: tylko gitara akustyczna i jego piękny głos, wyśpiewujący proste prawdy życiowe godne Neila Diamonda czy innego klasyka:

nikt cię nigdy nie ostrzeże
ani nie powie, co masz robić
ona odchodzi, ty zostajesz
sam, na zawsze w smutku

wszystkie gwiazdy przestały świecić
słońce już więcej nie wzejdzie
każdy dzień jest taki sam
więcej chmur, więcej deszczu
a ty już na zawsze w smutku

na zawsze w smutku, bo ją kochasz
ale ona nie kocha ciebie
dałeś z siebie wszystko
życie odwaliło swoje
i tak już będziesz na zawsze w smutku

(pamiętajcie: „blue” to nie tylko niebieski)

Więcej nie trzeba.

I takich romantycznych balladek jest na „Forever Blue” cały wachlarz. Melancholijny „Graduation Day”, w którym podmiot liryczny wspomina szkolne czasy i dawną miłość, zastanawiając się przy tym, jak potoczyło się jej życie i jak mogło ułożyć się inaczej. Rozmarzony „Things Go Wrong”, gdzie Isaak nie może się zdecydować, czy wciąż pamiętać, czy próbować zapomnieć (i przy okazji momentami brzmi zupełnie jak Roy Orbison) – w końcu wszystko źle, ale jego uczucie trwa nadal. Zmysłowy „Changed Your Mind”, w którym tęcza napotyka ciemne niebo, bo ona się rozmyśliła, a on nie może się pogodzić z tym, że wszystkie jego nadzieje ostatecznie się potłukły. Beznadziejny (w sensie: nie pozostawiający żadnej nadziei, a nie do niczego) „Shadows in a Mirror”, w którym bohater dyskutuje z cieniami w lustrze i obserwuje koniec czyjegoś świata. Wreszcie, wieńczący płytę „The End of Everything”. Koniec marzeń, koniec miłości, koniec wszystkiego – a jednak wciąż pełen Isaakowego uroku i luzactwa.

Ale są też w tej zbieraninie smutnych ballad momenty dynamiczniejsze. „Go Walking Down There” to jeden z najlepszych utworów na płycie, zdradzający bardziej rockowe oblicze Isaaka, który arogancko wykrzykuje wszystkie swoje żale i pretensje, że nie może być jak ci wszyscy szczęśliwi ludzie dookoła. Jest energiczny „Goin’ Nowhere”, w którym Krzyś nie płacze już nad rozlanymi mlekiem, a próbuje wyrwać coś nowego. Ona zmierza donikąd, on wie, że się nie uda, więc niech chociaż będzie z tego jakaś chwila radości dla obojga. Ale najbardziej zdaje się odstawać od reszty wręcz skoczny „I Believe”, który już samym tytułem zdradza jakiś nieprzystający Isaakowi optymizm. Rzut oka w tekst…

wierzę, że gwiazdy świecą przez całą noc
wierzę, że jeśli tylko będziemy wciąż się starać, uda się
wierzę, że któregoś dnia odnajdziemy swoją drogę
i wierzę w piękno dnia

wierzę w kochanków spacerujących ze sobą
wierzę, że któregoś dnia będziemy zadowoleni
wierzę, że anioły i Bóg słyszą nasze modlitwy
i wierzę w piękno dnia
tak, wierzę, że wszystko się ułoży

Zaraz, to na pewno tak miało być? Wokalista robi w tym momencie krótką pauzę… I dodaje: „Lecz nie dla mnie – i nie dla ciebie”. Pięknie.

Chris Isaak to oczywiście postać z mainstreamu, sprzedał miliony płyt (m.in. właśnie tej), więc muszę podchodzić do niego z pewną nieufnością. Ale na „Forever Blue” czuć jeszcze szczere emocje. Artysta opowiadał, że nagrał ten krążek po rozstaniu ze swoją ówczesną dziewczyną i to właśnie ono zainspirowało teksty na tę płytę. Nie mam podstaw, by mu nie wierzyć. Nie wiem, czym zajął się później (pomijając karierę aktorską i telewizyjną). Próbowałem kiedyś jakiegoś albumu nagranego po 2000 roku – tam już tej szczerości nie czułem. Zdaje się, że oddał się też masowemu nagrywaniu coverów swoich idoli, a to nigdy nie wróży dobrze. Także zostańcie przy „Forever Blue” – i forever blue.

Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Postaw mi kawę na buycoffee.to
Autor

rajmund

Lokalny Ojciec Dyrektor. Współpracował m.in. z portalami CD-Action, Stopklatka i Antyradio. Po godzinach pisze opowiadania cyberpunkowe i weird fiction. Zafascynowany chaotycznym życiem szczurów.

komentarze 2

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *